środa, 19 sierpnia 2009

Rok i jeden dzień.

Ludzie!
Wczoraj, w ferworze różnych spraw, zapomniałam jakoś zrobić notatkę "rocznicową":-p
A wczoraj wszak minął ROK od dnia, gdy wsiedliśmy w samolot w Liverpoolu i po 9 miesiącach przylecieliśmy wreszcie na Lublinek, na który teraz jeździmy na rowerowe spacery;-)
Rok już jesteśmy w Polsce! Dacie wiarę???

wtorek, 11 sierpnia 2009

Tydzień pod znakiem lasu i wody (UWAGA, długi wpis:-)

Kochani.
Jak wiecie, byliśmy na tygodniowym urlopie. Wróciliśmy z niego już przedwczoraj, ale jakoś nie mogłam się zebrać do pisania. Muszę się jednak wreszcie za to wziąć, bo jeszcze trochę i całkiem o tym zapomnę...

Jednym zdaniem: było bardzo fajnie:-)

Wyjechaliśmy sobie z Ufokiem, jego przewygodnym autkiem, koło południa w poniedziałek. Zajechawszy na miejsce, na kemping w Borkach (które nic się nie zmieniły przez 5 lat!), zameldowaliśmy się i zapakowaliśmy swe klamoty do domku. Domek jak to domek - drewniany, duszny, dość prowizorycznie urządzony, z małą lodówką i prowizoryczną łazienką. Przeraziła nas maluśka, elektryczna przepływowa terma, która miała nam grzać wodę zarówno do kranu nad zlewem jak i... prysznica:-o Żeby było śmieszniej, okazało się, że nie działa;-p Konrad poszedł do recepcji i obiecano, że ktoś ją przyjdzie naprawić. Tak się stało, z tym, że okazało się, że naprawienie nic nie dało i trzeba ją wymienić (następnego dnia ta wymieniona się popsuła i znów ją trzeba było wymienić, na szczęście od tej pory działała już dobrze:-) Tego pierwszego popołudnia przeżyłam wielkie rozczarowanie, bo okazało się, że w naleśnikarni, gdzie poszliśmy na obiad, nie ma już bilardu (graliśmy tam namiętnie poprzednim razem). No ale nic to, bilard znalazł się na terenie kempingu:-) Tego wieczoru zwiedzaliśmy sobie okolicę i pograliśmy w badmintona. Muszki prawie nas zeżarły, gdyby nie OFF, pewnie byśmy z tego wyjazdu nie wrócili;-)
We wtorek, jak w końcu udało nam się wstać, pomyć (póki co w zbiorowej łazience dla namiotów, bo przypominam, że w tym momencie mamy jeszcze popsutą termę) i zjeść śniadanie, wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do Tomaszowa (pogoda wyraźnie się skiepściła). Konrad wpadł na pomysł, żeby jechać do jakichś bunkrów, ale po tym, jak wyjechaliśmy parę kilometrów z Tomaszowa i spytaliśmy kogoś o drogę, okazało się, że pojechaliśmy w ogóle w złą stronę. Daliśmy więc sobie spokój i postanowiliśmy zwiedzić to, co dostępne w Tomaszowie. I tak trafiliśmy do skansenu - Muzeum Rzeki Pilicy (czy jakoś tak), gdzie było względnie ciekawie, jak na takie muzeum;-p Stamtąd poszliśmy na spacer po Niebieskich Źródłach, gdzie zrobiliśmy (w zasadzie to Ufo nam robił) trochę fajnych zdjęć z serii "ja latam!;-) Potem, błądząc kilkanaście minut po Tomaszowie, trafiliśmy w końcu do Carrefoura, gdzie zrobiliśmy duże zakupy:-) Jogurty, kabanoski, ciastka, piwo, bułeczki... Wreszcie, gdy już dochodziła 16-ta, zawlekliśmy się do pizzerii DaGrasso, gdzie wszamaliśmy półtorej dużej pizzy, pozostałą połówkę uwożąc w pudełku na kolację. Wieczór spędziliśmy grając na ganku w tzw. UNO (podobne trochę do makao, bardzo się wzbraniałam na początek, ale potem straszliwie się wciągnęłam;-)
Środa to znów nieciekawa pogoda. Konradowi nie przeszkodziła się ona kąpać każdego dnia w jeziorze, ale ja osobiście trzęsłam się na kocu. Po południu, po pysznej rybce smażalnianej, namówiłam chłopaków na długi spacer na tamę, więc tym razem nie musiałam się trząść na kocu. Znów zrobiliśmy trochę fajnych zdjęć:-) Wieczór znów spędziliśmy rżnąc w UNO;-) W międzyczasie okazało się, że nasz domek nawiedzili jacyś głodni goście i wyjedli Ufokowi kawał bułki. Z zaschniętych bobków na desce do krojenia (BLEH!) wywnioskowaliśmy, że była to myszka (myszki?). Deski odważyłam się użyć dopiero po dwukrotnym jej sparzeniu, w Łodzi;-0 Konrad w ogóle się nie przejął i zjadł z apetytem pomidora przekrojonego na desce ZANIM zauważyliśmy bobki:-/
W czwartek pogoda znacznie się poprawiła, zdecydowaliśmy się więc na posiedzenie na plaży. Odważyłam się nawet wejść do jeziora;-) Pograliśmy też w bilard i zjedliśmy znów przepyszny obiad w smażalni (wzięłam pstrąga - palce lizać!).
W piątek rano spakowaliśmy się i zdecydowaliśmy się jeszcze odwiedzić plażę, bo było nadal ciepło i słonecznie. Przekąpawszy się i nagrzawszy się na słońcu, zapakowaliśmy klamoty do samochodu i poszliśmy jeszcze na przedwyjazdowy obiad. Konrad na kebab, Ufo znów na rybkę, ja na frytki. Potem zapakowaliśmy do samochodu i siebie, i Ufo powiózł nas do oddalonego o 12 kilometrów (tak powiedziała nam "Marzena" czyli GPS pożyczony od Piotrka vel Killera) hotelu Magellan, w którym Konrad wygrał weekendowy pobyt. Trochę byłam przerażona, gdy Ufo odjeżdżał, bo hotel w rzeczy samej, jak ostrzegał nas Michał, jest w samym środku niczego. Dookoła tylko las i dość nieciekawe perspektywy jeśli chodzi o wydostanie się stamtąd... No ale postanowiliśmy cieszyć się sobą i tym luksusowym, praktycznie darmowym weekendem. Cichy pokój (otwierany na kartę magnetyczną, jak na filmach, ha!), z oknem na las, czysto, elegancko, tylko lodówki i czajnika brak... No ale mówi się trudno. Rozpakowawszy się nieco, zeszliśmy na dół, skorzystać po raz pierwszy z kompleksu basenowego. Tu znowu Europa, elektroniczne opaski na nadgarstek, przypominające silikonowy zegarek, umożliwiały wejście do blokowanej elektronicznie szatni, a także otwarcie szafki (trochę się namęczyłam, zanim się zorientowałam, jak się to robi; cóż, taka ze mnie nieobyta prostaczka;-) Basen zadbany, czyściutki, choć niewielki, ale dla mnie to nie problem, wszak i tak nie pływam. Jacuzzi CUDNE (chciałabym coś takiego w domu;-) , sucha sauna trochę mniej cudna, weszłam do niej tylko eksperymentalnie. Myślę, że gdybym jakimś sposobem zdołała wytrzymać przepisowe 12 minut, czułabym się jak kurczak z rożna. Potem odkryłam, że parowa łaźnia jest nieco przyjemniejsza (co nie znaczy, że przyjemna!) i łatwiej w niej oddychać;-p Wypluskani, odświeżyliśmy się i podążyliśmy na późną obiadokolację, która rozłożyła nas na łopatki. Może hotel jest 3-gwiazdkowy, ale moje podniebienie hotelowej restauracji przyznałoby gwiazdek pięć;-) Sałatka cesarska (sałata, grillowany kurczak z grzaneczkami i parmezanem, skropione octem balsamicznym niebywałej jakości) z czosnkowym pieczywkiem sprawiła, że przeżyłam smakowy orgazm. Wspaniały posiłek przy świecy, podany przez przesympatyczną kelnerkę i umilony obserwowaniem wyczynów małego, słodkiego Karola przy sąsiednim stoliku, zwieńczył sernik z czekoladą i boska pomarańczowa herbata:-D Konrad oczywiście wziął zupełnie co innego, ale pamiętam z tego tylko szarlotkę na ciepło z lodami i bita śmietaną;-) Też był zachwycony. Sobota to relaksujący, długi prysznic w eleganckiej łazience, podczas gdy Konrad pływał z samego rana. Potem BOSKIE śniadanie (szwedzki stół, porażający wyborem - maleńkie bułeczki, croissanty, jajka, ser biały, żółty, półmisek wędlin, jajecznica, parówki na ciepło, jogurty, miód, dżemy, nutella w malutkich pojemniczkach, mleko, różne rodzaje chrupek, owoce, sałatki, soki, różne herbaty do wyboru... OBŁĘD!:-o) Dalej - spacer po lesie. Wycieczka wypożyczonymi rowerami, dzięki której dowiedzieliśmy się, że aby się wydostać nie będziemy musieli iść z walizką do przystanku 12 kilometrów, a zaledwie dwa;-) i na której zaliczyłam glebę, nie mogąc opanować dziwnego roweru ze straszliwie zwrotną kierownicą i hamulcami wyłącznie ręcznymi (w zasadzie dobrze, że skończyło się na otarciu dłoni i kolana:-) Potem znów basen i jacuzzi (w którym Konrad zanurkował i dzień później dostał zapalenia ucha, ale o tym zaraz). Przepyszna kolacja (w moim przypadku bardzo podobna do piątkowej, gdyż nie mogłam się oprzeć sałatce cesarskiej, a z deserów tak naprawdę tylko sernik mi przypasował, gdyż szarlotka lub lody z owocami, to nie są moje ulubione słodycze). Na dobranoc "Bodyguard" w dużym telewizorze;-) Nazajutrz przepyszne śniadanko, pakowanie i ostatnie korzystanie z basenu. Tym razem głównie jacuzzi, bo Konrad nie chciał już moczyć głowy z zaczynającym się bólem ucha. O 11-tej wymeldowaliśmy się (dopłacając zawrotną kwotę 36zł za rowery i nieznaczne przekroczenie przewidzianego w naszym zaproszeniu 45zł na głowę za kolację). Z walizą potoczyliśmy się szosą 2 km do przystanku PKS, przenosząc się tym samym w zupełnie inną, mniej luksusową rzeczywistość. Po przesiadce w Piotrkowie na pociąg, ok.14-tej wylądowaliśmy w końcu w Łodzi, gdzie wzięliśmy już z dworca taksówkę do domu. Nie wiedzieliśmy, że to nie będzie nasza jedyna podróż taksówką tego dnia. Po obiedzie Konrada ucho rozbolało na dobre, a kiedy grubo po 21-wszej okazało się, że sączy się z niego krew, zaczerpnąwszy informacji na normalnym pogotowiu, wezwaliśmy kolejną tego dnia taksówkę i udaliśmy się na pogotowie na Sienkiewicza, gdzie mają laryngologa. Skończyło się na strachu, nic się tam złego nie dzieje i chłop mój, choć wciąż walczy z temperaturą, pomalutku dochodzi do siebie. Życzcie mu wszyscy zdrowia:-)
I mnie też, bo siedzę już przy kompie, zgarbiona, od godziny (w sumie dziś to więcej, ale na pisaniu posta zeszła mi godzina ponad) i zaczynam czuć to w krzyżu.
Zatem uciekam, zapraszając jeszcze na do widzenia na moją Picasę, gdzie możecie obejrzeć całkiem sporo zdjęć z wyjazdu: http://picasaweb.google.pl/kretka83/Wakacje09#
BUZIAKI!