poniedziałek, 28 września 2009

Wielkopolski weekend.

Kochani!
Żyję, żyję, mam się jako-tako, tylko tematów jakoś brak. Wszak nie będę pisać wciąż o tym samym: "poszłam do pracy, dzieci wrzeszczały, w domu zrobiłam obiad, poszliśmy na spacer..."
Ale dziś mam temat, o którym warto napisać:-)
Miniony weekend spędziliśmy w moim kochanym Poznaniu.
Na początek chcę strasznie podziękować tym, którzy się do tego przyczynili. Piotrkowi i Iwonce, których ślub stał się dla nas wreszcie porządnym (i miłym!) pretekstem, żeby silną ekipą ściągnąć do stolicy Wielkopolski. Michałowi i Asi, którzy użyczyli nam ręczników, zawieźli swoim samochodem i towarzyszyli w przesympatycznej wyprawie do słynnego Zapaśnika. Markowi, który towarzyszył nam prawie cały czas i rozśmieszał mnie, jak zwykle, swoim ciętym dowcipem. Ufokowi, który też strasznie mnie rozśmieszał i woził nas swoją cudną Mazdą, na której tylnym siedzeniu przebierałam się po ślubie Piotrka;-) Marcinowi, który także posłużył nam za kierowcę, choć było nas o jedną osobę do auta za dużo;-) Wreszcie Hubertowi i Joli, którzy pokazali nam wspaniałą kawiarnię i bardzo ciepło nas ugościli.
Wyprawa zaczęła się w piątek przed 16-tą, gdy Michał (który miał wówczas urodziny) podjechał po nas, razem z Markiem. Dowcipkując dotarliśmy do Aleksandrowa, gdzie zwiedziliśmy mieszkanie Michała i Asi (świetna okolica i fajna chatka:-) Dostaliśmy od Asi ręczniki, bo w ferworze przedwyjazdowym oczywiście zapomnieliśmy ich spakować, zabraliśmy wszystkie potrzebne klamoty i wyruszyliśmy w bezproblemową, sympatyczną podróż do Poznania. Dotarłszy na miejsce, zadekowaliśmy się w wysokim, wielkim mieszkaniu (kamienica), współwynajmowanym przez Marka i pospieszyliśmy przez wieczorny Poznań do Zapaśnika. Zapaśnik, dla niewtajemniczonych, to pub-pizzeria, prowadzony przez byłego zapaśnika Pawła, który jest okropnie marudny i nieznośny, ale zaprzyjaźniony z Michem. Dlatego po krótkiej pyskówce pt."idźcie sobie gdzie indziej na pizzę, nie będę żadnej pizzy robił, oglądam mecz" (słów niecenzuralnych, które padły, nie przytoczę;-) oczywiście dostaliśmy swoje pizze i pyszne piwko Fortuna Mocne Ciemne. Jedyne piwo, któremu chyba nie potrafię się oprzeć;-) Szybko dołączył do nas kolega Michała i Marka, Marcin, oraz Ufo, który pilotowany przez telefon, przybył do Poznania z Wrocka. Było bombowo:-) Do domu zabrał nas niepijący Marcin. Jednak nie poszliśmy od razu spać (przynajmniej niektórzy;-) Gadaliśmy o głupotach jeszcze chyba do drugiej nad ranem...
Po krótkiej nocy w niewygodnym łóżku wstaliśmy, zrobiliśmy małe zakupy w pobliskim sklepiku i zjedliśmy śniadanie. Asia poszła do fryzjera, wyczarować fryzurę na wesele Piotrka, a ja z chłopakami wybrałam się pospacerować po Poznaniu i zakupić słynne drożdżówki z kruszonką w cukierni Złoty Rożek:-) O 14-tej wróciliśmy do domu szybko się przebrać i dwoma samochodami, po drodze kupując kwiaty, pojechaliśmy do kościoła św. Rocha. Ślub skromny, ksiądz do rzeczy, piękne kolorowe światła od witraży, dobra pogoda, a do tego zagubiony motyl, fruwający pod koniec uroczystości ponad ołtarzem... Naprawdę ładnie to wypadło. Po ślubie Michał z Asią pojechali na wesele, a my z Mareczkiem i Ufokiem, po szybkim przebraniu się w aucie, udaliśmy się na świetne kanapki na ciepło do baru Canapkka, skąd przemieściliśmy się spacerem do kawiarni Stary Młynek, gdzie z kolei Konrad umówił się ze swoimi znajomymi ze studiów - Hubertem i Jolą. Kawiarnia ekstra, bardzo dużo miejsc, przytulny ogródek w podwórku, śliczny wystrój no i wybór wszystkiego - POWALAJĄCY. Zdecydowałam się na kawę Borgia - z czekoladą, bitą śmietaną i kandyzowaną skórką pomarańczy:-) Zrobił się wieczór i Ufo musiał jechać do Sieradza, rozstaliśmy się więc przy samochodzie (Ufo jeszcze Marka podrzucił do domu) - my z Hubertem i Jolą poszliśmy długim spacerem do nich. W ciasnym mieszkanku zjedliśmy kolację i gadaliśmy jeszcze do nocy:-)
W niedzielę, po śniadaniu, zapakowaliśmy z Kretem nasze klamoty i udaliśmy się na dworzec, skąd, po nabyciu absurdalnego zapasu drożdżówek w Złotym Rożku, wyruszyliśmy w prawie 5-godzinną podróż do Łodzi.
Teraz jestem w domu, Konrad w pracy, do której niestety zapomniał wziąć drożdżówkę:-p Zje jak wróci. Znów zaczęła się szara rzeczywistość, o której nie ma sensu pisać (praca-gotowanie-zmywanie-odpoczynek-praca-sen...), ale przez jakiś czas będzie mi towarzyszyć przemiłe wspomnienie tego weekendu.
Jeszcze raz dziękuję tym, którzy mieli w tym swój udział i... liczę na powtórkę za mniej iż rok;-)

PS. Przepraszam za nieco chaotyczny styl, ale starałam się jak najwięcej przekazać na gorąco:-)