niedziela, 5 grudnia 2010

Poród.

Tymek jest już z nami:-)
Jest prześliczny:-)
Jest naszym cudem:-)
A było to tak...


Uwaga - opis będzie dosyć szczegółowy - chcę sobie dobrze zapamiętać ten czas. Bardzo wrażliwi może powinni ominąć;-)


Zaczęło się w piątkowy poranek, w ubiegłym tygodniu. O siódmej obudził mnie dziwny ból brzucha, inny, niż różne drobne pobolewania, które odczuwałam będąc w ciąży. Świadoma jednak istnienia skurczy przepowiadających, uznałam, że trzeba czekać. Po kwadransie pojawiła się kolejna fala bólu - niezbyt silnego, ale dziwnego, z napięciem w dole brzucha. Po kolejnym kwadransie - następna. Konrad spał, w piątki pracuje dopiero od 13-tej. Wstałam, zrobiłam sobie śniadanie, zrobiłam codzienną internetową "prasówkę". Ból nadal pojawiał się i znikał. Pomyślałam, że to jednak może być to, ale byłam nadal bardzo spokojna - nie pomyślałam wcześniej, że będę tak spokojna, gdy zacznie się mój poród:-) Obudziłam Konrada i powiedziałam mu, że podejrzewam, że to może być dziś. Wstał, jeszcze na pełnym luzie, wziął prysznic, zjadł śniadanie... Ja postanowiłam wziąć ciepłą kąpiel, żeby zobaczyć, czy skurcze nie miną - sposób ze szkoły rodzenia. Nie minęły. Pojawiały się z umiarkowaną regularnością, ale konsekwentnie powracając wciąż i wciąż. Teraz już byłam niemal pewna, że to TO, ale nie chciałam nakręcać siebie ani Konrada. Dopakowałam torbę do szpitala, wysuszyłam włosy na szczotkę, żeby jakoś wyglądać;-) Przed 11-tą zdecydowałam, że nie ma co dłużej czekać, trzeba się zbierać do szpitala, bo skoro mają mnie pociąć, nie powinno się rozkręcić za bardzo, a zdawało mi się, że skurcze zwiększają częstotliwość. Konrad zadzwonił do pracy, że go nie będzie, potem jeszcze - dowcipniś - zawołał mnie, aby zrobić ostatnie zdjęcie dokumentujące progres w wielkości brzucha :-p Wreszcie wezwaliśmy taksówkę i udaliśmy się do pobliskiego szpitala Madurowicza, gdzie na Izbie Przyjęć zbadano mnie, powiedziano, że faktycznie coś się zaczyna i jak mam mieć cesarkę, to żebym nie wracała już do domu, ale... oni mnie nie przyjmą, bo nie ma miejsc (!) Lekko podenerwowani zabraliśmy swoje manatki i zadzwoniliśmy po kolejną taksówkę, która zawiozła nas do szpitala będącego naszym drugim wyborem - Centrum Zdrowia Matki Polki. Muszę przyznać, że pokonywanie torów kolejowych było prawdziwą udręką i był to moment, kiedy zaczęłam już trochę się denerwować :-p
W rzeczonej Matce Polce przyjęto mnie bez mrugnięcia - za to z wypełnianiem tysięcy papierów i odpowiadaniem na te same pytanie każdemu kolejnemu lekarzowi i położnej:-/ Na oddziale mnie zbadali i stwierdziwszy, że skurcze są nieregularne (choć częste), a rozwarcia nie ma, zdecydowali, że poleżę ja sobie do poniedziałku (no, chyba, że się przez weekend rozkręci) Gwiazdy mi stanęły przed oczami, bo bóle były już naprawdę silne, co około 7-8 minut. No ale z lekarzami przecież się nie wykłócisz :-/ Wtedy dopiero zadzwoniliśmy do Mamy, że jestem w Matce Polce i przydałoby mi się parę rzeczy donieść, bo w pospiechu zapomniałam spakować. Po informacji, że poród będzie w poniedziałek, Konrad pojechał do wieczornej pracy, ja zaś, po serii badań (w tym tzw. ktg, mierzącego siłę i regularność skurczów), zjadłam drożdżówkę, bo ostatni mój posiłek tego dnia to było śniadanie, a zrobiła się już 16-ta. Cały czas chodziłam po korytarzu, podczas skurczu starając się oddychać spokojnie, choć nie było to łatwe. Między skurczami rozmawiałam z położnymi, nawet żartowałam - dowiedziałam się od jednej, że jak naprawdę się zacznie poród, to już nie będę się śmiać :-/ Nie minęło dużo czasu i przyszedł jakiś inny lekarz. Obejrzał wynik ktg i stwierdził - Eureka! - że jest silna, regularna czynność skurczowa (jak widać można się śmiać podczas porodu, położna nie miała racji). Powiedział, że skoro tak się sprawy mają to potną mnie jak tylko minie... 5 godzin od ostatniego jedzenia :-/ No i przyznam uczciwie, że było to 5 godzin koszmaru. Mama poszła do domu krótko przed 19-tą, a ja zadzwoniłam do Konrada, żeby po zajęciach wrócił do szpitala - miał dotrzeć ok.20-tej. Te samotne półtorej godziny na cichym oddziale Patologii Ciąży, z bólami, które wydawały się trwać non-stop, to była wieczność... Przyznaję się, koło 19-tej, po 12 godzinach skurczy, nie byłam już taka pewna, czy wolałabym rodzić siłami natury :-p
Konrad przyjechał dosłownie w samą porę, niecałe pół godziny potem kazali mi się przebrać w szpitalną koszulę, założyli wenflon i cewnik (szczegółów oszczędzę, ale dosyć wyrafinowana tortura to jest :-p) i około 21-wszej zabrali mnie na blok operacyjny. Konrad mógł towarzyszyć mi do drzwi. Bardzo miły (i przystojny;-) pan anestezjolog obiecał, że postara się, żebym nie spanikowała na stole;-) Kazał wygiąć plecy w łuk, druga pani anestezjolog przytrzymała mnie, żebym się nie ruszyła. Poczułam dotknięcia czegoś zimnego (znieczulenie przed znieczuleniem?) na skórze, potem ledwie wyczuwalne ukłucie i... natychmiast przestało boleć:-D Poczułam się tak, jakbym weszła do pasa do ciepłej wody. Chwilę potem nogi zaczęły mi drętwieć, a potem całkiem straciłam czucie. Założyli parawanik, dali mi maseczkę z tlenem i zaczęło się. Ciągle zagadywałam anestezjologa, czy wszystko jest OK, bo wrażenie paraliżu sięga trochę wyżej, niż do pasa, miałam wrażenie, że na piersi leży mi worek cementu i że niemal nie oddycham. Dowiedziałam się, że oddycham idealnie ;-) Poczułam, że poruszają moim ciałem, odczuwałam jakieś szarpanie, naciskanie, ale żadnego bólu. Po kilku minutach powiedzieli, że mam synka :-))) Nie zapłakał od razu, dopiero po kilkunastu sekundach - potem dowiedziałam się, że był trochę śnięty, prawdopodobnie lekko niedotleniony. Kazali mi szybko przygotować mowę powitalną:-) Ja też śnięta, więc gdy mi go pokazali i dali do pocałowania, wymamrotałam tylko parę słów. Był taki słodki i biedny - zaciskał mocno oczy, pewnie go światło raziło... Po chwili dano mi do przeczytania na głos napisy na plastikowych bransoletkach, którymi "oznaczono" Tymulka. Zabrali go na oddział noworodkowy, po drodze pokazując zdenerwowanemu tacie, a mnie pozszywali - podobno trwało to ze 40 minut, ale ja kompletnie straciłam poczucie czasu. Po drodze na salę pooperacyjną z intensywną opieką zobaczyłam się z Konradem. Dał mi mój telefon, dzięki czemu już w nocy mogłam zacząć dzielić się radosną nowiną:-)
Noc spędziłam na OIOM-ie, podpięta pod kroplówki i aparaturę kontrolującą funkcje życiowe. Mogłam sobie obserwować na kolorowym monitorze mój puls, ciśnienie i saturację ;-) Anestezjolog przyszedł zobaczyć jak się czuję i przykazał zacząć przekręcać się na boki (bez podnoszenia głowy!) jak tylko odzyskam czucie w nogach. Po około godzinie zaczęłam czuć ranę na brzuchu, nogami mogłam poruszać niewiele później. Dostałam leki przeciwbólowe i potem całą noc starałam się regularnie przekręcać z boku na plecy, potem na drugi bok i z powrotem... Posypiałam trochę, ale generalnie byłam zbyt rozemocjonowana, żeby na dobre zasnąć, napisałam też kilka smsów do "krewnych i znajomych królika":-) Konrad przysłał mi zdjęcie Tymulka zaraz po wywiezieniu z sali, jeszcze golutkiego :-)
Na OIOM-ie poleżałam sobie do 11-tej, bo położnym z góry jakoś nie spieszyło się, żeby po mnie przyjechać :-p Jak już mnie ulokowały w zwykłej sali pooperacyjnej, jeszcze podpiętą do monitorka, kroplówek, z cholernym cewnikiem, przyjechał Konrad. I Tymulek w łóżeczku szpitalnym :-D Był po prostu przesłodki, jeszcze słodszy niż w nocy, gdy widziałam go gołego i z zaciśniętymi powiekami. Teraz dopiero mogliśmy się naprawdę przywitać:-) Choć byłam zmęczona, obolała (postanowiłam byc twardzielką i po przyjeździe z OIOM-u odmówiłam już leków przeciwbólowych:-p), lekko zamulona, to była to jedna z najcudniejszych chwil w moim życiu...
A co było dalej... Dowiecie się kiedy indziej, bo oto nadeszła pora przewijania i karmienia :-)