niedziela, 22 lipca 2012

Jak Paproch tatuaż robił... :-)

Nie jest łatwo przyznać się do zmiany zdania, zwłaszcza w kwestii, co do której się człowiek upierał całe lata.
Właśnie dlatego postanowiłam to zrobić publicznie ;-)
Nie wiem, czy jeszcze uchował się jakiś człowiek wśród "krewnych i znajomych Królika", który by nie wiedział o moim zamiarze zrobienia sobie tatuażu na ramieniu. W razie gdyby tak było - owszem, nie tylko planowałam, ale było to nieomal moją obsesją. Ale tylko teoretyczną ;-) Tzn. marzyłam o tym, wyobrażałam sobie, jak to będzie go zrobić, planowałam wzór... Jednak nigdy jakoś nie zgłębiłam tematu pod kątem trwałości tej trwałej ozdoby. A dokładnie rzecz biorąc - wyobrażałam sobie zawsze, że tatuaż jest na zawsze... taki sam. Takie właśnie wyobrażenie miałam jeszcze parę tygodni temu, gdy nieoczekiwanie Los, poprzez ręce Rodziny zza granicy, obdarzył mnie nadprogramową gotówką w postaci 100 dolarów z kawałkiem. Po sprzedaniu ich w kantorze okazało się, że to coś koło 350zł. Na mały tatuaż w sam raz. Albo ciut za mało. W głębi duszy skakałam z podekscytowania, wiedziałam niemal od razu, na co wydam tę ekstra kasę. Ale, jak to ja, potraktowałam temat bardzo poważnie i zaczęłam czytać, przeglądać fora (czy to jest aby poprawna forma tego słowa?), oglądać zdjęcia cudzych tatuaży... I co? Już prawie byłam zdecydowana na studio, miałam w głowie dwa wzory (rysunek nietoperza i ważny dla mnie cytat), między którymi się wahałam, z wyraźną preferencją napisu...
Aż nagle, zagłębiając się w internetowe galerie rysunków na skórze, zrozumiałam coś, co niby wiedziałam, ale nigdy nie zaprzątało to mojej uwagi. Otóż tatuaż, choć jest ozdobą z założenia trwałą, nie trwa wiecznie w takiej postaci, jaką ma na początku po zrobieniu. Czyli - nie zawsze, a nawet stosunkowo krótko jest wyraźny, czarny i śliczny. Z upływem czasu, i to wcale nie takiego długiego, bo to zwykle kwestia kilku lat, staje się szarawy. Czy może grafitowy? I nie wygląda to już wcale tak ładnie. Jedyne rozwiązanie to poprawka. A za kolejnych parę lat - pewnie następna. No, ewentualnie zaakceptowanie jego wyblakłej postaci, ale to dla mnie nie wchodzi w grę - w mojej wyobraźni zawsze miałam na ramieniu intensywną, niemal lśniącą czerń.
I tak sobie pomyślałam, że skoro nie jestem na 101% pewna, że tego chcę, że jestem w stanie pokochać i nosić za parę lat mój napis poszarzały, zgranatowiały albo - o zgrozo! - zielonkawy, to może lepiej na razie go nie robić.
Nie mówię, że nie zmienię kiedyś zdania, bo jak się po raz kolejny okazuje - nigdy nie mów "nigdy" ani "zawsze". Ale póki co - tatuażu nie będzie (ku uciesze ślubnego ;-)
A że pieniądze nie lubią leżeć w szufladzie... Kupiłam sobie zegarek. I mężowi kupiłam zegarek. I jeszcze sporo zostało, bo to niedrogie zegarki są ;-) Więc jeszcze trochę zakupowych przyjemności przede mną.
A tak to bym tylko napis miała :-D