czwartek, 30 kwietnia 2015

KOCHAM.

Jestem.
Żyję.
Tylko że jakoś pisać się od-umiałam :-p

Chodzi mi ostatnio coś po głowie... Coś o miłości. Macierzyńskiej.
Nie jestem przykładem mamy z filmów, która zakochuje się bez pamięci w swoim dziecku w momencie, gdy ujrzy je pierwszy raz na oczy. Ani drugi raz... To skomplikowane...
Podróż o nazwie macierzyństwo była dla mnie od początku wyboista i pełna wyzwań. Szwendając się po internecie trafiłam na dowody na to, że nie jestem dziwadłem bez serca. Równie często jak bezgraniczna miłość, świeżo upieczone mamy zalewa fala wątpliwości, żalu, wyrzutów sumienia, które zdecydowanie nie ułatwiają zakochania się w swoim dziecku. Rzadko się o tym rozmawia, nie piszą o tym w czasopismach dla przyszłych mam, w szkole rodzenia temat baby-bluesa był zaledwie liźnięty, kiedy chodziłam na zajęcia będąc w ciąży z Tymkiem.
"Nie kocham swojego dziecka" - której mamie niemowlaka przejdą przez usta takie słowa?...
Czujemy się z tym samotne, czujemy, że coś jest z nami nie tak. Że urodzenie dziecka to była najgorsza decyzja w naszym życiu, bo zmarnujemy je sobie i temu dziecku... Borykałam się z podobnym myśleniem nawet nie kilka, ale myślę, że kilkanaście miesięcy, i potem jeszcze czasami to wracało. Dziś sądzę, że miałam niezdiagnozowaną depresję poporodową. Może się zdarzyć w najlepszej rodzinie, jak mawiał mój Tata :-)

Teraz czas wyrazić najważniejszą myśl, która mnie tu przywiodła i skłoniła do napisania wreszcie czegoś, po pół roku przerwy :-p
W końcu czuję, że kocham. Może ktoś pomyśli, że to niesamowicie dziwne, ale tak naprawdę chyba od niedawna kocham moje dziecko bez wysiłku, bez szarpania się ze sobą. Nie dlatego, że powinnam. Po prostu. Bo jest.
Jest mi z tym bardzo dobrze, spokojnie. Czuję ulgę. I radość.
Ale chyba po prostu musiałam do tego dojrzeć. Chyba musiał minąc ten czas. Może nie musiał być tak trudny, może gdzieś po drodze mogłam poszukać pomocy. Ale co się stało to się nie odstanie, jest jak jest. A jest dobrze. I oby było już tylko coraz lepiej :-)

Amen ;-)

wtorek, 11 listopada 2014

Małżeństwo.

Dawno mnie tu nie było.
Czas pędzi, niektóre dni mijają niemal niezuważone.
Sam za siebie mówi fakt, że zaczęłam pisać tego posta jakieś dwa tygodnie temu :-p

Ale ja nie o tym...
Dużo myślę ostatnio o małżeństwie. W kontekście mojego okresu redecyzyjnego (o którym później) i w kontekście ludzi, którzy przychodzą do mnie do poradni, nader często będących w nieudanych związkach.
Mnie się tak jakoś poszczęściło...
A może to nie żadne szczęście, może zapisani sobie byliśmy już wieki temu i musieliśmy się spotkać. A może świadomie tak dobrze wybrałam, bo miałam dobry wzorzec, bo jestem rozsądna?... ;-)
A może jeszcze jest tak - i coraz częściej tak właśnie myślę - że wybieramy sobie do pary kogoś tylko z grubsza pasującego do nas, a tak naprawdę potem dopasowujemy się "w praniu" (albo nie - wtedy zostaje nieudany związek lub następuje jego koniec).

Wyszłam za mąż młodo, szczególnie jak na te czasy, kilka dni po ślubie skończyłam 23 lata. Z perspektywy czasu myślę, że może za wcześnie, ale to już nie ma znaczenia.
Jako narzeczona wiele razy miałam wątpliwości, raz czy dwa byliśmy na skraju rozstania. Nie umiem dziś powiedzieć, co sprawiło, że zostaliśmy jednak razem - czy zakochanie, czy raczej przyzwyczajenie (nie wzbraniam sie przed tym słowem, przyzwyczajenie jest ważnym składnikiem miłości i myślę, że nie trzeba się go bać).
Potem, po ślubie, też miewałam chwile zwiątpienia, on pewnie też.
Całkiem niedawno, może z rok temu, też mnie naszło. Czułam się uwięziona, czułam, że utknęłam w roli matki i żony, i zastanawiałam się, czy ja na pewno powinnam być żoną i czy tego męża. Potem dowiedziałam się na kursie psychoterapii, że to się nazywa faza redecyzji :-) Może się ona skończyć pozostaniem w aktualnym związku, z poczuciem, że to jednak właśnie jest TO albo rozstaniem. Jak się skończyła u mnie - wiadomo. Bo w tych moich przemyśleniach i wątpliwościach doszłam do wniosku, że - choć mogę wymienić jednym tchem sporo wad mojego męża - jest on całkiem, a nawet bardzo fajnym człowiekiem. A nasz związek - choć też wymieniłabym parę słabych stron - jest mimo wszystko raczej udany.
Lubimy się.
Mogę na niego liczyć, mam nadzieję, że on na mnie też.
Coraz rzadziej spieramy się o rzeczy, o które nie warto się spierać.
Nasze dziecko widzi na co dzień rodziców, którzy przytulają się dosyć często i rozmawiają. A jak się kłócą, potrafią się pogodzić :-)

Mogę powiedzieć, że miałam szczęście. A może to żadne szczęście, tylko kawał ciężkiej pracy?... Grunt, że efekty są zadowalające :-)



poniedziałek, 15 września 2014

Być docenionym :-)

Zdjęcie znalezione na http://www.boredpanda.com/



Rozmawiałam dziś przez telefon z mamą dziewczynki, którą niedawno diagnozowałam. Powiedziała, że Natalka była zachwycona i chciałaby się na jakieś regularne zajęcia do mnie zapisać :-)

Inna pani dziś powiedziała, że rozmowy ze mną ją leczą. Zgłosiła się ponad rok temu, z niezbyt poważnym problemem z dwuletnią wtedy córką. Problem, jak to często bywa w przypadku małych dzieci, rozwiązał się gdzieś po drodze, a pani nadal przychodzi i gada. Gada, gada, gada. Twierdzi, że jej to pomaga, więc z uśmiechem umawiam kolejne wizyty.

W czwartek przyjdzie do mnie w sprawie młodszej córki pan, który był wcześniej ze starszą córką. Powiedział, że nie wyobraża sobie, żeby teraz do kogo innego miał iść.

Na grupie wakacyjnej jedna z nastolatek skierowała do mnie następujące słowa: "Lubię panią, śmieszna pani jest". Opiekunka tej dziewczynki potwierdziła, że jak najbardziej należy to odczytywać jako komplement.

Pani dyrektor wlała miód w moje serce mówiąc, że bardzo lubi czytać pisane przeze mnie opinie :-)



A mnie... rosną skrzydła.







środa, 30 lipca 2014

Pod sufitem.

Długo o tym myślałam.
Chyba od kilku lat. Jakiś czas temu wpisałam to nawet na listę rzeczy, które chcę zrobić, zanim zejdę z tego świata.
Wspinanie. Sztuczna ścianka, zwana przez wspinaczy "panelem".
Przez parę lat na myśleniu się kończyło, jakoś nie mogłam się zebrać, żeby wreszcie spróbować. Może coś we mnie musiało ostatecznie dojrzeć, a może musiały się ułożyć odpowiednio różne okoliczności.
Aż w końcu niedawno spotkałam na swojej drodze sympatycznego gościa, który się trochę na tym zna i w mojej głowie coś zaskoczyło: "Teraz spróbuję" :-)
Namówiłam męża.
Tymka odstawiliśmy do Babci.
Wygodne portki, sportowe buty, krótkie paznokcie, coś do picia.
Centrum Wspinaczkowe Stratosfera w Manufakturze.
Uprząż, lina, podstawowy węzeł. Trzęsące się ręce, wzrok wbity w sufit, gdzie też znajdują się chwyty do złapania się - gdyby ktoś tam wlazł :-) (oczywiście są tacy, co włażą). Krótki instruktaż mojego znajomego i... na pohybel! :-) Ścianka dla dzieci, z wymalowaną żyrafą, lekko pochylona "od siebie", czyli tak jakby się wspinać na bardzo stromą górę.

Rzeczona ścianka, fotka z internetu.


Dużo wygodnych chwytów. Wchodzę. Noga, ręka, noga, miednica do przodu, brzuch przy ścianie. Palce - nieprzyzwyczajone - drżą i bolą. Znajomy, który mnie asekuruje, i któremu muszę w tym momencie zaufać, mówi: "Puść na chwilę, daj odpocząć rękom, a potem wejdź na samą górę i zajrzyj, jak wygląda z drugiej strony". Boję się, ale puszczam, w końcu się na tym zna. Ręce odpoczywają, a ja wiszę 7 czy 8 metrów nad podłogą i nie wierzę, że to robię :-) A potem idę dalej. Ręka, noga, ręka... Jestem prawie pod sufitem. Zaglądam za ściankę - jest dosyć cienka i są za nią jakieś rury :-p Mówię "blok", co jest sygnałem dla asekurującego, że ma się przygotowywać do opuszczania mnie. Kiedy jestem na dole, tak trzęsą mi się nogi, że siadam na chwilę na materacu w kącie :-) Teraz Konrad, idzie mu oczywiście równie dobrze albo lepiej, wiadomo - facet, ma silniejsze ręce.
Mimo początkowego przerażenia, chcę więcej. Próbujemy pionowej. Dostajemy woreczek z magnezją, którą nakładamy na dłonie, żeby mniej się pociły. Pionowa to już wyższa szkoła jazdy, dodatkowo jest mniej chwytów, mniej wygodne... Co mi tam, próbuję. Przed połową kombinuję, kombinuję, nie mogę dosięgnąć chwytu takiego, żebym mogła podciągnąć się wyżej. "Blok", opadam na dół. Konrad wchodzi na samą górę :-) Znowu kilka zdań objaśnień, o trudnościach dróg wspinaczkowych itp. I największe wyzwanie - ściana w przewieszeniu, czyli nachylona "do siebie", coś jakby uchylony lufcik ;-) Wiążę ósemkę na linie, nieźle mi idzie. Słyszę "Widzisz ten niebieski chwyt? Jak do niego dojdziesz, będzie dobrze". Robię dwa podejścia, zanim udaje mi się solidnie uczepić ściany. To jest już bardzo trudne. Ręce bolą, ciało odruchowo całe chce się przytulić do ściany, ale to oczywiście bez sensu, nie mogłabym dalej iść. Resztkami sił dochodzę do niebieskiego chwytu! Krzyczę "blok", odpadam od ściany i... prawa fizyki działają jak należy - lecę na linie w stronę przeciwległej ściany, huśtam się w uprzęży dobre 4 metry nad podłogą. Fantastyczne uczucie, śmieję się w głos :-)
Schodzę spocona, brudna od magnezji, drżą mi ręce (już nie ze strachu, ale z wysiłku). Chcę jeszcze.
Może znalazłam wreszcie coś dla siebie? Coś co pomoże się zrelaksować po ciężkim tygodniu, odciąć od wewnętrznego szumu, nauczyć się walczyć z własną słabością (bo to jest chyba najistotniejsze, kiedy się jest uczepionym parę metrów nad ziemią na własnych palcach i przedramionach i chce się wejść jeszcze pół metra, jeszcze metr wyżej)... A może nie, może mój słomiany zapał, z którego słynę, znowu weźmie górę...
 Myślę, że jednak chcę popróbować. To był mój pierwszy raz na panelu, jestem jednak pewna, że nie ostatni :-)



czwartek, 10 lipca 2014

poniedziałek, 7 lipca 2014

Małe i dobre :-)

Szwendając się z zamiarami relaksacyjnymi po internecie trafiłam kiedyś na niżej podlinkowanego bloga, a dziś - na wpis, który mnie urzekł i przypomniał po raz kolejny jak ważne w naszym życiu są - jak to się mówi - pierdoły :-)

http://otozto.pl/male-radosci/

Wcisnęłam na chwilę umysłową spację i zastanowiłam się, jakież to drobiazgi obecnie czynią moje życie przyjemniejszym...

Świeżo zmielona i zaparzona kawa w białym kubeczku ze szwedzkiego sklepu na litrę "i" ;-)
Do tego najchętniej czekoladowo-orzechowe wafelki z marketu na literę "l" :-)

Czytanie książki na balkonie, w ciepłe, ale rześkie przedpołudnie.

Znalezienie nieoczekiwanie w internecie lub czasopiśmie urzekającego zdjęcia...



Zapach oleju kokosowego, którym smaruję wieczorem dziób. Albo ręce. Albo nakładam go na włosy ;-)

Szarawary smyrające moje nogi, kiedy chodzę w nich (w szarawarach, nie w nogach) przy delikatnym wietrze.

Dźwięki wywołujące miły dreszczyk i relaksujące umysł, tzw. ASMR (odgłos szczotkowania włosów, czyszczenia uszu, strzyżenia, przewracania kartek w książce itp.) Wyszukuję je na you tube i słucham wieczorami (przez słuchawki!). Zaciekawionych odsyłam do kilku, które lubię najbardziej ;-)
https://www.youtube.com/watch?v=EKRkcQoN7jk
https://www.youtube.com/watch?v=JdPEOYhwfuI
https://www.youtube.com/watch?v=_Ee2cFL9Jv0

Życie potrafi być naprawdę miłe :-)


środa, 2 lipca 2014

Zmiany...

Jak widzicie - pozmieniało się.
Cukierkowo jest teraz :-)
Mam nadzieję, że się podoba.