niedziela, 5 grudnia 2010

Poród.

Tymek jest już z nami:-)
Jest prześliczny:-)
Jest naszym cudem:-)
A było to tak...


Uwaga - opis będzie dosyć szczegółowy - chcę sobie dobrze zapamiętać ten czas. Bardzo wrażliwi może powinni ominąć;-)


Zaczęło się w piątkowy poranek, w ubiegłym tygodniu. O siódmej obudził mnie dziwny ból brzucha, inny, niż różne drobne pobolewania, które odczuwałam będąc w ciąży. Świadoma jednak istnienia skurczy przepowiadających, uznałam, że trzeba czekać. Po kwadransie pojawiła się kolejna fala bólu - niezbyt silnego, ale dziwnego, z napięciem w dole brzucha. Po kolejnym kwadransie - następna. Konrad spał, w piątki pracuje dopiero od 13-tej. Wstałam, zrobiłam sobie śniadanie, zrobiłam codzienną internetową "prasówkę". Ból nadal pojawiał się i znikał. Pomyślałam, że to jednak może być to, ale byłam nadal bardzo spokojna - nie pomyślałam wcześniej, że będę tak spokojna, gdy zacznie się mój poród:-) Obudziłam Konrada i powiedziałam mu, że podejrzewam, że to może być dziś. Wstał, jeszcze na pełnym luzie, wziął prysznic, zjadł śniadanie... Ja postanowiłam wziąć ciepłą kąpiel, żeby zobaczyć, czy skurcze nie miną - sposób ze szkoły rodzenia. Nie minęły. Pojawiały się z umiarkowaną regularnością, ale konsekwentnie powracając wciąż i wciąż. Teraz już byłam niemal pewna, że to TO, ale nie chciałam nakręcać siebie ani Konrada. Dopakowałam torbę do szpitala, wysuszyłam włosy na szczotkę, żeby jakoś wyglądać;-) Przed 11-tą zdecydowałam, że nie ma co dłużej czekać, trzeba się zbierać do szpitala, bo skoro mają mnie pociąć, nie powinno się rozkręcić za bardzo, a zdawało mi się, że skurcze zwiększają częstotliwość. Konrad zadzwonił do pracy, że go nie będzie, potem jeszcze - dowcipniś - zawołał mnie, aby zrobić ostatnie zdjęcie dokumentujące progres w wielkości brzucha :-p Wreszcie wezwaliśmy taksówkę i udaliśmy się do pobliskiego szpitala Madurowicza, gdzie na Izbie Przyjęć zbadano mnie, powiedziano, że faktycznie coś się zaczyna i jak mam mieć cesarkę, to żebym nie wracała już do domu, ale... oni mnie nie przyjmą, bo nie ma miejsc (!) Lekko podenerwowani zabraliśmy swoje manatki i zadzwoniliśmy po kolejną taksówkę, która zawiozła nas do szpitala będącego naszym drugim wyborem - Centrum Zdrowia Matki Polki. Muszę przyznać, że pokonywanie torów kolejowych było prawdziwą udręką i był to moment, kiedy zaczęłam już trochę się denerwować :-p
W rzeczonej Matce Polce przyjęto mnie bez mrugnięcia - za to z wypełnianiem tysięcy papierów i odpowiadaniem na te same pytanie każdemu kolejnemu lekarzowi i położnej:-/ Na oddziale mnie zbadali i stwierdziwszy, że skurcze są nieregularne (choć częste), a rozwarcia nie ma, zdecydowali, że poleżę ja sobie do poniedziałku (no, chyba, że się przez weekend rozkręci) Gwiazdy mi stanęły przed oczami, bo bóle były już naprawdę silne, co około 7-8 minut. No ale z lekarzami przecież się nie wykłócisz :-/ Wtedy dopiero zadzwoniliśmy do Mamy, że jestem w Matce Polce i przydałoby mi się parę rzeczy donieść, bo w pospiechu zapomniałam spakować. Po informacji, że poród będzie w poniedziałek, Konrad pojechał do wieczornej pracy, ja zaś, po serii badań (w tym tzw. ktg, mierzącego siłę i regularność skurczów), zjadłam drożdżówkę, bo ostatni mój posiłek tego dnia to było śniadanie, a zrobiła się już 16-ta. Cały czas chodziłam po korytarzu, podczas skurczu starając się oddychać spokojnie, choć nie było to łatwe. Między skurczami rozmawiałam z położnymi, nawet żartowałam - dowiedziałam się od jednej, że jak naprawdę się zacznie poród, to już nie będę się śmiać :-/ Nie minęło dużo czasu i przyszedł jakiś inny lekarz. Obejrzał wynik ktg i stwierdził - Eureka! - że jest silna, regularna czynność skurczowa (jak widać można się śmiać podczas porodu, położna nie miała racji). Powiedział, że skoro tak się sprawy mają to potną mnie jak tylko minie... 5 godzin od ostatniego jedzenia :-/ No i przyznam uczciwie, że było to 5 godzin koszmaru. Mama poszła do domu krótko przed 19-tą, a ja zadzwoniłam do Konrada, żeby po zajęciach wrócił do szpitala - miał dotrzeć ok.20-tej. Te samotne półtorej godziny na cichym oddziale Patologii Ciąży, z bólami, które wydawały się trwać non-stop, to była wieczność... Przyznaję się, koło 19-tej, po 12 godzinach skurczy, nie byłam już taka pewna, czy wolałabym rodzić siłami natury :-p
Konrad przyjechał dosłownie w samą porę, niecałe pół godziny potem kazali mi się przebrać w szpitalną koszulę, założyli wenflon i cewnik (szczegółów oszczędzę, ale dosyć wyrafinowana tortura to jest :-p) i około 21-wszej zabrali mnie na blok operacyjny. Konrad mógł towarzyszyć mi do drzwi. Bardzo miły (i przystojny;-) pan anestezjolog obiecał, że postara się, żebym nie spanikowała na stole;-) Kazał wygiąć plecy w łuk, druga pani anestezjolog przytrzymała mnie, żebym się nie ruszyła. Poczułam dotknięcia czegoś zimnego (znieczulenie przed znieczuleniem?) na skórze, potem ledwie wyczuwalne ukłucie i... natychmiast przestało boleć:-D Poczułam się tak, jakbym weszła do pasa do ciepłej wody. Chwilę potem nogi zaczęły mi drętwieć, a potem całkiem straciłam czucie. Założyli parawanik, dali mi maseczkę z tlenem i zaczęło się. Ciągle zagadywałam anestezjologa, czy wszystko jest OK, bo wrażenie paraliżu sięga trochę wyżej, niż do pasa, miałam wrażenie, że na piersi leży mi worek cementu i że niemal nie oddycham. Dowiedziałam się, że oddycham idealnie ;-) Poczułam, że poruszają moim ciałem, odczuwałam jakieś szarpanie, naciskanie, ale żadnego bólu. Po kilku minutach powiedzieli, że mam synka :-))) Nie zapłakał od razu, dopiero po kilkunastu sekundach - potem dowiedziałam się, że był trochę śnięty, prawdopodobnie lekko niedotleniony. Kazali mi szybko przygotować mowę powitalną:-) Ja też śnięta, więc gdy mi go pokazali i dali do pocałowania, wymamrotałam tylko parę słów. Był taki słodki i biedny - zaciskał mocno oczy, pewnie go światło raziło... Po chwili dano mi do przeczytania na głos napisy na plastikowych bransoletkach, którymi "oznaczono" Tymulka. Zabrali go na oddział noworodkowy, po drodze pokazując zdenerwowanemu tacie, a mnie pozszywali - podobno trwało to ze 40 minut, ale ja kompletnie straciłam poczucie czasu. Po drodze na salę pooperacyjną z intensywną opieką zobaczyłam się z Konradem. Dał mi mój telefon, dzięki czemu już w nocy mogłam zacząć dzielić się radosną nowiną:-)
Noc spędziłam na OIOM-ie, podpięta pod kroplówki i aparaturę kontrolującą funkcje życiowe. Mogłam sobie obserwować na kolorowym monitorze mój puls, ciśnienie i saturację ;-) Anestezjolog przyszedł zobaczyć jak się czuję i przykazał zacząć przekręcać się na boki (bez podnoszenia głowy!) jak tylko odzyskam czucie w nogach. Po około godzinie zaczęłam czuć ranę na brzuchu, nogami mogłam poruszać niewiele później. Dostałam leki przeciwbólowe i potem całą noc starałam się regularnie przekręcać z boku na plecy, potem na drugi bok i z powrotem... Posypiałam trochę, ale generalnie byłam zbyt rozemocjonowana, żeby na dobre zasnąć, napisałam też kilka smsów do "krewnych i znajomych królika":-) Konrad przysłał mi zdjęcie Tymulka zaraz po wywiezieniu z sali, jeszcze golutkiego :-)
Na OIOM-ie poleżałam sobie do 11-tej, bo położnym z góry jakoś nie spieszyło się, żeby po mnie przyjechać :-p Jak już mnie ulokowały w zwykłej sali pooperacyjnej, jeszcze podpiętą do monitorka, kroplówek, z cholernym cewnikiem, przyjechał Konrad. I Tymulek w łóżeczku szpitalnym :-D Był po prostu przesłodki, jeszcze słodszy niż w nocy, gdy widziałam go gołego i z zaciśniętymi powiekami. Teraz dopiero mogliśmy się naprawdę przywitać:-) Choć byłam zmęczona, obolała (postanowiłam byc twardzielką i po przyjeździe z OIOM-u odmówiłam już leków przeciwbólowych:-p), lekko zamulona, to była to jedna z najcudniejszych chwil w moim życiu...
A co było dalej... Dowiecie się kiedy indziej, bo oto nadeszła pora przewijania i karmienia :-)

czwartek, 25 listopada 2010

Jeszcze jeden wpis w podwójnej osobie :-p

Mały uparciuch nie spieszy się na świat.
Przekonuję go, że lepiej rozkręcić imprezę teraz, zanim pójdę po weekendzie do szpitala, żeby mnie pocięli "na chłodno", że to zdrowiej... A on nic. Żadnych znaków nie daje, że chciałby już wychodzić.
Miałam nadzieję, że zrobi mamie prezent na imieniny, ale póki co nie pali mu się :-p Choć dzień jeszcze długi... Miałam zamiar umyć okna, żeby go trochę popędzić, ale pogoda nie zachęca :-p
Chciałabym już mieć to za sobą, takie czekanie przypomina siedzenie na bombie zegarowej...
Już jest mała wredota z niego, ciekawe co będzie, jak osiągnie okres dojrzewania ;-)
Proszę o trochę ciepłych myśli i zaciśniętych kciuków, żeby się do weekendu zdecydował :-p

czwartek, 11 listopada 2010

Na finiszu.

Być może to już ostatni wpis poczyniony w stanie odmiennym :-)
Tymcio jest w zasadzie oficjalnie donoszony i - choć namawiamy go z Konradem, żeby jeszcze z 10-12 dni posiedział - teoretycznie może zechcieć wynurzyć się na świat w każdej chwili.
Teoretycznie, bo nic nie wskazuje na to, żeby się wybierał, poza tym, że brzuch mi się zaczął opuszczać. Sprawia przez to wrażenie mniejszego i już mi szkoda, że lada chwila zniknie;-) Ale ma to tę dobrą stronę, że jest mi ogólnie mniej ciężko, przestał boleć kręgosłup i lżej się oddycha. Nawet Konrad zauważył, że podczas spaceru już tak dziko nie sapię;-p Innych oznak nadchodzącego rozwiązania brak - to świeża wiadomość, byłam na ostatniej już wizycie u lekarza 2 dni temu. Teraz zobaczymy się dopiero ok.6 tygodni po porodzie :-) A póki co mam czekać spokojnie na rozwój sytuacji i w odpowiednim momencie udać się do wybranego szpitala.
Prócz tego, że boję się samej operacji, jestem dosyć spokojna. Wykańczam mieszkanie na tyle na ile mogę (choć większość rzeczy robi oczywiście Konrad), poza tym robię zwykłe rzeczy - szwendam się po necie, trochę czytam, gotuję, odkurzam, zmywam... Nie podskakuję jak oparzona na każdy delikatny ból czy skurcz brzucha (zdarzają się coraz częściej, macica pewnie trenuje), nie czekam na początek porodu jak na szpilkach, w sumie to jestem zaskoczona swoim spokojem w tej kwestii. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie się gwałtownie (np. gwałtownym odpłynięciem wód), gdy będę sama w domu. Lepiej byłoby jednak, gdyby do szpitala jechał ze mną ktoś trzeźwo myślący w każdej sytuacji (na przykład mój mąż ;-) , bo - jak siebie znam - wtedy jednak spanikuję :-p Więc bardzo liczę na to, że zacznie się pomału, a Konrad będzie wtedy w domu albo będzie w stanie stosunkowo szybko dojechać :-)
Torba względnie spakowana, łóżeczko rozłożone i wstawione do sypialni, podobnie jak komódka z rzeczami Synka :-) Za 3-4 dni pewnie je ubiorę w tę cudną biało-błękitną pościel :-) Ciuszki poprane i poprasowane, zakupione akcesoria takie jak butelki na wszelki wypadek, kocyki, pieluszki, wanienka, termometr do wody, nożyczki do paznokci, krem do pupy, spray na ranę po cesarce... Wózek w drodze, liczę na to, że jutro dojdzie.
Jesteśmy więc zwarci i gotowi.
To już za chwilę.
Trzymajcie kciuki! :-)

piątek, 29 października 2010

No i nadszedł ten czas...

... kiedy myślę - mógłby już wyjść :-p
Z jednej strony wiem, że dla swojego zdrowia powinien jeszcze 2-3 tygodnie posiedzieć, ale z drugiej - mam już dosyć. Jedyna miła rzecz, która została z ciąży to falujący pod wpływem ruchów brzuch (Tymek jest chyba wyjątkowo delikatny i rzadko się zdarza, żeby mi sprzedał bolesnego kopa, raczej się przeciąga chyba;-) A brzuch mam olbrzymi (i 15kg na plusie). Mogę się wreszcie przeglądać w całej okazałości i do woli, bo w końcu mamy szafę w przedpokoju - z wielkim lustrem. I jak tak patrzę z boku na tę banię (z góry nie wydaje się taka duża), to się dziwię, że jeszcze mogę ustać w pionie :-p Od kilku dni czuję się coraz gorzej - cóż to chyba rozwiązanie się zbliża małymi krokami. Coraz trudniej złapać mi oddech, coraz wolniej chodzę - i do tego już kompletnie przypominam w tym kaczkę. Boli mnie krzyż - czy siedzę, czy stoję, czy leżę, o chodzeniu nawet nie wspominam... Bolą mnie biodra, pachwiny, stawy kolanowe. Coraz bardziej puchną mi nogi, a dosięgnąć do nich (żeby sobie rozmasować) coraz trudniej. W nocy w łóżku trudno mi się przekulać z jednego boku na drugi, napina się wtedy brzuch, bolą plecy...
Tak więc poza tym, że będzie mi brakować smyrania stópkami pod żebrem - chciałabym żeby już był na zewnątrz. Mieszkanie wprawdzie jeszcze nie jest idealnie gotowe, ale żyć się da. Przez te 3 tygodnie, które - jak sądzę - zostały, zdążymy chyba w miarę powykańczać te najważniejsze drobiazgi. Wyprawka gotowa za wyjątkiem wózka. Małe ciuszki poprane i poprasowane, pościel też (choć na razie czeka w workach foliowych, myślę, że ubiorę łóżeczko za jakieś 2 tygodnie). Torba do szpitala względnie spakowana. Szpital z grubsza wybrany (nie jestem jeszcze pewna na 100%, ale pewnie skończy się na tym, co jest najbliżej nas). Wczoraj tam dzwoniłam, żeby dowiedzieć się, jak wygląda u nich sprawa z planowaną cesarką. Cóż, wygląda w ten sposób, że mogę się zgłosić parę dni przed terminem, ale generalnie pewnie skończy się na tym, że przybędę, jak się akcja porodowa zacznie. Oby tylko zdążyli wtedy ze wszystkim... Szykuję się psychicznie na końcówkę listopada, może w okolicach moich imienin;-) Czyli niecały miesiąc:-o
Szok, jak to szybko zleciało. Tak naprawdę do tej pory nie bardzo mogę uwierzyć, że jestem w ciąży, a zaraz będę mieć dziecko na rękach ;-) Niesamowite.
Obok wpisu - brzucho mój w miarę aktualny (sprzed tygodnia). Zdaje się, że Tymek będzie wielkim klocem;-)

poniedziałek, 4 października 2010

Coraz bliżej spotkania...

Czas biegnie, od ostatniego postu minął miesiąc.

Brzuch trochę zwolnił przyrost i całe szczęście, bo w przeciwnym razie chyba bym go nie udźwignęła już :-p

Remont wszedł w fazę meblowania i wykańczania szczegółów. Większość mebli mamy skręconych, jeszcze parę półek trzeba powiesić, no i na szafę do przedpokoju musimy jeszcze trochę poczekać. Teraz trzeba rozlokować w nich nasze rzeczy - czyli posprzątać. Pomalutku zaczyna się wyłaniać jakiś kształt tego naszego mieszkania.
W szczególności zachwyca mnie nasze nowe łóżko (ŁOŻE :-p), które ma 160cm szerokości (do tej pory spaliśmy na 110, więc różnica jest spora), średnio twardy, gruby materac (sprężyny kieszeniowe + lateksowa mata) i do tego cudna nowa pościel - kołdra jest leciutka jak piórko, a ciepła jak pierzyna:-D
Drugi mój ulubiony mebel to stół w kuchni. Nieduży i niepozorny, ale jednak... Stół w kuchni powinien być i kropka:-)

Do rychłego przybycia Tymka jesteśmy też już prawie przygotowani. Mamy większość akcesoriów kosmetycznych, wanienkę, łóżeczko, pościel, ciuszki - wszystko tylko jeszcze trzeba poprać. Czekam jeszcze na kilka przesyłek (m.in. dziś zamówiłam kombinezon), no i wózek musimy nabyć. I będzie wsio.

Niestety poród, którego nie mogłam się doczekać, wyobrażając sobie wspaniałą przygodę nie tylko dla siebie, ale i dla Konrada, wyzwanie, próbę sił - stał się przykrą i przerażająca koniecznością, którą chciałabym jak najdalej odwlec w czasie... A to dlatego, że okazało się, że zamiast rodzić naturalnie, tak jak sobie wymarzyłam, będę mieć cesarskie cięcie. Okulista napisał mi zaświadczenie, że mam rozrzedzoną siatkówkę i ze względu na możliwość jej odklejenia zaleca cięcie cesarskie właśnie:-(
Jestem absolutnie załamana, przerażona. Jedna sprawa to niemożność (prawdopodobnie już definitywna) spełnienia wielkiego marzenia. Muszę jakoś się z tym pogodzić - są marzenia, które się nie spełniają... Ale osobna kwestia to moje obawy związane z zabiegiem i czysto praktyczne sprawy... Nigdy nie miałam żadnej operacji, jedynie drobne, mało inwazyjne zabiegi. Boję się strasznie tego rozcinania wszystkich powłok brzusznych. Boję się znieczulenia, cewnikowania, możliwości powikłań. Boję się, że będę mieć trudności z karmieniem piersią (podobno w przypadku cesarki bywa trudniej), że będzie mi trudno przez pierwsze dni zajmować się małym, bo z powodu bólu rany będę mogła tylko leżeć. Boję się, że będą kłopoty z kolejną ciążą (z którą będę musiała odczekać minimum rok), z kolejnym porodem...
Znam wprawdzie kilka kobiet, które przez to przeszły i nie tylko mają się dobrze, ale niektóre wręcz sobie chwalą... Ale potrzebuję chyba trochę czasu żeby się oswoić z tą myślą... Mam nadzieję, że zdążę przed rozwiązaniem...

No, to tyle aktualnych wieści na ten moment.
Pozdrawiam Was serdecznie i do następnego.

czwartek, 2 września 2010

Ogólny progres:-)

Powoli do przodu.
Tak bym określiła stan wszystkiego:-)

Ciąża rośnie i rośnie, wraz z nią mój brzuch - jak bułeczka na drożdżach. Wtaczamy się w siódmy miesiąc. Kto by pomyślał! Nie wiem kiedy to minęło, dopiero wpatrywałam się zszokowana w półprzejrzystą drugą kreskę na teście ciążowym :-p Kreska ma teraz 6 miesięcy, fika i przeciąga się w brzuchu, aż cały faluje i drga:-) Wczoraj Konrad zarobił w nos, bo trzymał głowę na moich kolanach;-)

Posuwają się powolutku naprzód przygotowania do przybycia Tymulka. Zapisaliśmy się do szkoły rodzenia - zaczynamy zajęcia za 3 tygodnie. Będziemy się uczyli oddychać, radzić sobie z bólem i przewijać farfocla;-) Odwiedziliśmy też porodówkę, którą sobie wybrałam, o ile nie będzie przeciwwskazań do porodu siłami natury. Młoda pani położna zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie, sala porodowa też. Cały oddział jest bardzo malutki, atmosfera więc kameralna. Mąż oczywiście może być obecny przy całym porodzie, o ile nie ma komplikacji, sama rodząca natomiast może kierować swoim porodem wedle życzenia - można spacerować, korzystać z prysznica, piłek, przeć w dowolnej pozycji:-) Utwierdziło mnie to wszystko w przekonaniu, że tam chciałabym urodzić, o ile tylko będzie to możliwe.

Poczyniliśmy też postępy w kompletowaniu wyprawki. Na razie kupiliśmy drobiazgi, które można z powodzeniem trzymać w kartonach i w szafie - parę ciuszków (zdjęcia niektórych załączam:-) , kocyk, butelkę na wszelki wypadek, ręcznik z kapturem, pieluszki flanelowe i trochę innych dupereli. A już na dniach zamówimy łóżeczko i pościel oraz - mam nadzieję - wybierzemy się po wózek. I będzie można już spokojnie czekać:-)

Remont też posuwa się wyraźnie do przodu. Osiągnął już etap pt. "widać koniec" :-) Małe pokoje mamy pomalowane i wypanelowane;-) Przedpokój też pomalowany. Aktualnie dwaj panowie robotnicy zajmują się salonem (Konrad musiał wrócić do pracy, nie miałby już czasu z tym się bujać). Powinni do wtorku skończyć, wtedy zamówi się ludzi od paneli, a potem już będzie można zamówić meble :-D Pozostało jeszcze mnóstwo drobiazgów w rodzaju założenia parapetów, listew przypodłogowych, pomalowania drzwi, kaloryferów itp., ale to wszystko można robić w jakichś mniejszych wolnych chwilach. Cóż, przed nadejściem Tymka musimy zdążyć, czy nam się to podoba czy nie:-p Na szczęście póki co Konrad nie ma zajęć w prywatnej szkole, co oznacza wolne wieczory. Więc myślę, że da radę:-)

No, to chyba tyle na ten moment. Wszystko w miarę w porządku i oby taka tendencja się utrzymała. Byle do wiosny;-) Bo zimno i nieprzyjemnie się robi na świecie...

Buziaki!

piątek, 13 sierpnia 2010

Będziemy mieli syna :-)

Emocje opadają.
Początkowa euforia ustępuje miejsca spokojnemu szczęściu i bardziej długoterminowym planom, czy raczej rozważaniom, w rodzaju "Czy będzie wolał się bawić klockami czy autkami? A może misiami?", "Jak będzie wyglądał, jak będzie szedł do przedszkola?", "Kim będzie chciał zostać jak dorośnie?", "Czy będzie się podobał dziewczynom?":-p Setki pytań, na które odpowiedzi będę poznawać... już całe życie:-)

Oglądam w internecie ubranka i akcesoria, które nadawałby się dla naszego synka i strasznie się cieszę, że nie będą to różowe sukienusie z falbankami;-) Oczywiście córkę też planujemy w jakiejś przyszłości, ale na razie falbanki odsunęły się na dalszy plan, dając miejsce pięknym śpiochom i "bodziakom" w brązowe, niebieskie, zielone paseczki, z nadrukami piesków w samolocie czy jeżyków zbierających jabłuszka (ACH, JAKIE TO WSZYSTKO CUDNE!!!) Mam już też upatrzoną piękną błękitną pościel - nie żebym uważała, że niebieski to jedyny słuszny kolor dla chłopaka, ale akurat taka mi się spodobała, obok żółtej. A że ściany w pokoiku Tymka planujemy żółte, to błękitne dodatki będą wspaniale pasować :-)
Są i obawy. Czy będę umiała pielęgnować tego małego siusiaczka? Nigdy tego nie robiłam... No ale w ogóle nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek kąpała czy przewijała noworodka, więc... Wszystkiego można się nauczyć:-) Czy będę umiała przekazać mu, jak powinien zachowywać się mężczyzna? Na szczęście będzie miał całkiem udany wzorzec do obserwowania i naśladowania, więc może i tym nie powinnam się martwić. Czy nie będę nadopiekuńcza? W końcu nie chcę, żeby wyrósł na maminsynka... Mam nadzieję, że i tutaj Konrad okaże się niezastąpiony (jak zawsze:-) i będzie umiał przystopować moje "kwocze" zapędy ;-)
Ach... Nie mogę się doczekać, żeby go poznać, zobaczyć... Już na USG wydawał się taki doskonały - wszystko na swoim miejscu - silne serduszko, rączki z paluszkami, stópki, nosek... Nie mogę sobie wyobrazić, jak doskonały musi być "z bliska" :-) Ale do tego jeszcze ponad 3 miesiące i - mimo że ciężko mi czekać - mam nadzieję, że szybciej nie będzie chciał się z nami spotkać. Niech się jeszcze popichci, żeby był jeszcze smakowitszy, parafrazując tekst z filmu "Juno";-)

A ja? Czuję się bardzo ciążowo:-p W końcu to już połowa 6 miesiąca! (Boże, jak ten czas leci!!!) Brzuch niemalże z dnia na dzień większy, coraz cięższa się czuję i coraz ciężej się ruszam - zaczynam już uskuteczniać charakterystyczny dla późniejszej ciąży chód kaczy ;-) Mały daje się coraz energiczniej we znaki, tworząc niejednokrotnie na powierzchni mojego brzucha fale i drgania. Najbardziej życie utrudnia mi częstsze siusianie - na ogół zachciewa mi się jakieś 10 minut po opuszczeniu domu;-) Cóż, taki urok tego stanu...
Wyniki badań mam dobre, żadnych problemów z moczem, żadnej anemii, żadnego nadciśnienia (wręcz mam wrażenie, że w ciąży mam ciśnienie niższe, niż przed). Cóż, najwyraźniej stworzona jestem do chodzenia w ciąży;-) Nie powiem, nawet mi się ten stan podoba zazwyczaj...

Do czasu, do czasu... Podobno w życiu każdej ciężarnej przychodzi taki dzień, gdy zaczyna myśleć "litości, wyjmijcie go już ze mnie"... No ale to jeszcze przede mną;-) Na pewno się dowiecie, gdy ten stan i mnie dosięgnie:-p

Tymczasem kończę i pozdrawiam wszystkich czytających!

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

TYMEK:-)

Będziemy mieli synka:-D
Intuicja mnie nie zawiodła:-)
Prawdopodobnie dostanie na imię Tymoteusz:-)
Kiedyś marzyłam o pierwszej córeczce, ale jestem bardzo szczęśliwa, że będzie chłopiec:-)
Tymianek;-)

niedziela, 1 sierpnia 2010

Za półmetkiem...


Płynie czas...
Nie wiadomo kiedy i w jaki sposób przeleciała już połowa wakacji i... mojej ciąży:-) Właśnie kończy się 22 tydzień, czyli równy półmetek oblewałam sokiem dwa tygodnie temu. Już bliżej niż dalej. Cztery miesiące dzielą mnie od spotkania z dzieckiem. Z moim DZIECKIEM. Wypowiadając czy pisząc te słowa prawie w nie nie wierzę :-p Czy uwierzę, trzymając swojego synka lub córkę na rękach? Nie wiem, pewnie dopiero z czasem... Bo to jest najbardziej niewiarygodna historia, jaka mnie w życiu spotkała:-)
Mocno już zaokrąglony brzuch nie pozostawia wątpliwości co do mojego stanu, nawet dla obcych. Zdarza mi się, że ktoś chce ustąpić miejsca, niedawno miły pan specjalnie dla mnie otworzył kasę w Tesco, widząc, że stoję w niespecjalnie krótkiej kolejce:-) Obnoszę się z nim (tzn. z brzuchem;-) dumnie, aczkolwiek jedną z głównych przyczyn jest to, że szkoda mi po prostu kasy na ciążowe ciuchy i noszę bluzki i sweterki sprzed ciąży - mocno przy ciele :-p Jedynie spodnie muszą być ciążowe (i to już niedługo będę musiała kupić kolejne), nie tylko ze względu na brzuch - niedawno wyszło na jaw, że drastycznie powiększył mi się tyłeczek i poszerzyły biodra... Spodnie sprzed ciąży nie przeszły przez uda :-p Tak więc robię się coraz cięższa i lekko przysadzista (uwierzycie? - ja, szczypiorek:-) , zaczynając pomału przypominać kwoczkę albo niewielkiego wieloryba. Nic to, tak musi być, jak dzidziuś się urodzi i będę 24 godziny na dobę na zmianę go karmić, nosić i przewijać, to nawet specjalnie nie będę musiała się martwić o zrzucenie tych dodatkowych kilogramów. Zrzucą się same;-)
Za miesiąc zacznę trzeci trymestr i powolutku, na razie z niewielkim nasileniem, zaczynają się dolegliwości ciąży późniejszej. Czasem poboli mnie kręgosłup. Jak długo stoję, trochę puchną mi łydki, do tego niestety pojawiło mi się więcej popękanych naczynek na nogach. Coraz łatwiej się męczę (zadyszka przy wejściu na drugie piętro to już standard:-p) Często muszę siusiu (ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji, gdy Dzidź wykona kilka podskoków na moim pęcherzu, niekoniecznie pełnym). Mam lekkie kłucia w podbrzuszu, od czasu do czasu bezbolesne skurcze (to już chyba macica ćwiczy przed najważniejszym zadaniem, jakie ją czeka) - wtedy muszę przysiąść albo się położyć i chwilę przeczekać... Ale to wszystko jest mało ważne, bo prowadzi do najwspanialszego celu - naszego dzieciątka:-D I jego akrobacje w moim brzuchu (coraz intensywniejsze), choć czasem wręcz nieprzyjemne, są najsłodszą rekompensatą za te różne dolegliwości i niedogodności...
Już za 8 dni połówkowe USG, mam wielką, wielką nadzieję, że uda nam się dowiedzieć, czy noszę chłopca czy dziewczynkę.

Poza tym u nas remont, więc mieszkanie bardzo mało przypomina mieszkanie w tej chwili:-p Kuchnia już prawie gotowa, w ślicznych kremowych kaflach, z pistacjowymi szafkami, pięknym nowiutkim piekarnikiem, niekapiącym (!) kranem:-D W dobrą stronę zmierza też nasza przyszła sypialnia, wygładzona, zagruntowana, za moment pomalowana na piękny lawendowy kolor... Do przeżycia pozostał jeszcze generalny remont przedpokoju i salonu, oraz poprawki w przyszłym pokoju dziecięcym... Póki co jest ciężko (pył, hałas, smród, skakanie przez przeszkody etc.), ale trzyma mnie przy życiu myśl, jak będzie ślicznie, gdy to się skończy. Wymarzona, pistacjowa kuchenka już mnie pociesza, a będzie jeszcze lawendowa sypialnia, jasny salon ze stołem i wygodną sofą, słoneczny pokoik dziecięcy i przestronny przedpokój:-) Ach, nie mogę się doczekać:-)))

No, kończę powoli, bo rozpisałam się dziś niesamowicie. Następny wpis traktował zapewne będzie o płci naszego potomka (rozpoznanej lub nie;-) Ciekawa jestem na co stawiacie:-) Bo ja na chłopaka, bez dwóch zdań. Już niedługo się dowiemy, czy moja intuicja jest coś warta;-)
Do napisania zatem!

piątek, 2 lipca 2010

Donoszę...

... że Dzidź się rusza :-D
Uczucie jest niezapomniane i wniosło jakby zupełnie nową jakość ciąży:-) Teraz mam namacalny dowód, że On lub Ona tam jest.
Zaczęło się od bardzo delikatnego przesuwania się czegoś pod skórą (już w połowie 17 tygodnia, więc wcześnie dosyć), podobnego w sumie do ruchów jelit, więc nie byłam pewna od razu :-p Z dnia na dzień nasilało się jednak i wkrótce zaczęło przypominać nieregularne drgania mięśnia z niedoboru magnezu;-) Jednak nigdy czegoś takiego nie czułam i jak pierwszy raz tak mi zatrzepotało, wiedziałam od razu, że to TO:-) Teraz jak leżę na plecach lub siedzę i trzymam dłoń na brzuchu, mogę poczuć już wyraźne (choć nadal leciutkie) puknięcia w różnych miejscach :-)
Nawet Konradowi dwa czy trzy razy się udało. Jego mina - bezcenna:-D

A tak poza tym, to pochwalić się chciałam, że od wczoraj jestem nauczycielem kontraktowym. Mam z głowy staż, różne formalne duperele i zagłębiam się wreszcie w pełen relaks i oczekiwanie na Dzidzia. Lub Dzidzię;-) Mam nadzieję, że za miesiąc na USG poznamy płeć:-)

czwartek, 10 czerwca 2010

Dwudziestosiedmiolatka :-)

Jak chyba wszyscy wiedzą, urodzinki miałam w niedzielę:-)Dwudzieste siódme!
Ta liczba brzmi dosyć abstrakcyjnie, ale to tylko liczba. Bo w środku mnie, w moim życiu, nic się na takich "progach" nie zmienia. Jestem kim jestem, wciąż taka sama (no może cechy z młodości durnej i chmurnej wyostrzają mi się z wiekiem, bunt młodzieńczy z upływem lat przybiera na sile;-) Nic się nie zmieniło po 15 urodzinach, które były dla mnie jakimś magicznym momentem, zanim do niego dotarłam. Potem oczywiście 18 urodziny. Też naturalnie nic się nie zmieniło, poza tym, że mogłam legalnie kupić alkohol (gdybym chciała - zwykle nie chciałam;-) Matura - świat nadal wygląda tak samo. Dwudzieste... Nic nowego. Obrona magisterki - już mądrzejsza - nie oczekiwałam, że coś się zmieni (oczywiście miałam rację:-p) Dwudzieste piąte urodziny - pełne ćwierć wieku wszak! Zmieniłam się o kolczyk w nietypowym miejscu, który zafundowałam sobie w Anglii na tę okoliczność. Kolejny "próg", który wielu z nas postrzega jako magiczny, to trzydziestka. Nie ekscytuję się tym, wiem, że nic się nie zmieni:-p
W duszy wciąż mam jakieś 17-18 lat i to się raczej nieprędko zmieni. Wiek (albo ciąża?) wyostrzają mi paskudne cechy z tamtego okresu - mam ostatnio wrażenie, że jestem coraz bardziej krnąbrna, wyrazista, trudna we współżyciu, ostra w osądach... :-p Cóż, nie będę nad tym płakać. Wolę być wyrazista niż mdła:-)To może urodzinowe podsumowanie teraz;-) Pamiętam jak dziś urodziny dwudzieste szóste, w wynajętej kawalerce, z miłymi gośćmi, tortem Pichingerem i grą w Prawo Dżungli :-) Dokładnie umiem powiedzieć, co się zdarzyło przez ten rok. Na minus - pogorszenie mojego samopoczucia "nerwiczkowego". Na plus - włosy urosły (to plus z punktu widzenia męża, ja mam ich już serdecznie dosyć;-) , w szafie pojawiły się wymarzone oryginalne Martensy:-D Kupiliśmy mieszkanie (na minus, że na kredyt, ale jest NASZE:-) , przygarnęliśmy kota, który okazał się prawdziwym futrzatym plastrem na zmartwienia:-) No i zaszliśmy w ciążę. To był dobry rok:-) Sama sobie składam spóźnione życzenia, żeby nadchodzący był jeszcze lepszy;-) A co! "Jak kochać to księcia, jak kraść to miliony!";-)Załączam zdjęcie z dnia urodzin, z futrzatym plastrem :-)

czwartek, 27 maja 2010

Dzieje się :-D

Kochani.
Wiem, że nie pisałam wieki. Nie bijcie.
Nie chciałam pisać o byle czym, a to co najważniejsze, chciałam zostawić na moment, gdy już będę pewna, że mogę napisać :-)
Oczywiście większość z Was już wie (a może wszyscy:-) ale i tak chcę to tutaj zapisać.
Zwłaszcza, że okazja jest piękna - dziś nasza z Konradem czwarta rocznica ślubu :-D
I w końcu napiszę, chociaż sama wiem od dosyć dawna, że SPODZIEWAMY SIĘ DZIECKA :-)
Nareszcie:-)
Przepisany przez pana doktora Bromergon zadziałał bez pudła i 17 marca, myśląc, że mam halucynacje, zobaczyłam bardzo bladą druga kreskę na teście ciążowym.
Jednak kolejne testy w następnych dniach wychodziły wyraźniejsze! :-)
Tuż przed Wielkanocą, w 5 tygodniu, z powodu małego plamienia, trafiłam do szpitala na badanie i tam już na USG wykryto pęcherzyk ciążowy :-)
W 7 tygodniu po raz pierwszy zobaczyliśmy dzidziola na USG i zobaczyliśmy jego migające serduszko. Mogliśmy je tez usłyszeć!
Dziś jestem w połowie 13 (a według USG - w połowie 14) tygodnia. Wczoraj znów podejrzeliśmy dzidziucha - miał 76mm długości, ręce z palcami, nogi, bijące serce, kręgosłup, żołądek, kość nosową... Czyli wszystko na swoim miejscu:-) Gdy zajrzeliśmy do brzucha, spał (na głowie, nawisem mówiąc:-) ale poszturchnięty głowicą USG przebudził się, trochę powierzgał, a na koniec pomachał łapką :-)
Większość dolegliwości typowych dla I trymestru mam już za sobą, a i tak nie były one zbyt nasilone. Umiarkowane mdłości, wzdęcia, ból piersi, zmęczenie - nic wielkiego. Teraz czuję się coraz lepiej i powolutku zaczyna mi wychodzić brzuszek - na razie jest tylko lekko zaokrąglony, ale z tymi brzuchami to tak jest, że wyskakują potem nie wiadomo kiedy:-)
Cieszę się odpoczynkiem na zwolnieniu (jeszcze tylko czeka mnie w pracy egzamin na nauczyciela kontraktowego) i rozmyślam, co też on (ona?) aktualnie robi, jak się czuje... Czy lubi jak jem słodkie? A może woli słone? Czy wygodniej mu jest jak leżę, czy jak siedzę? A może najbardziej lubi jak się ruszam? Czy słyszy nasze głosy? Czy czuje mruczenie kota, jak położy mi się blisko brzucha? Czy lubi jak biorę ciepły prysznic? Jak smaruję kremem brzuch?... Bardzo mnie to wszystko intryguje, ale niestety odpowiedzi mogę sobie tylko wymyślać, bo nigdy się tego tak naprawdę nie dowiem...
Tak więc czeka mnie zupełnie inne lato niż zwykle - z wypukłym brzuchem i kimś kopiącym mnie od środka :-)
Cieszę się na to.
I mam nadzieję, że cieszycie się ze mną.
"Obcy" na załączonym zdjęciu to sfotografowany wczoraj nasz dzidziuś. Widać duży łepek, tułów i nóżkę, opierającą się o "sufit" (większą część trwającego ponad 20 minut badania spędził w tej pozycji;-)
Ściskam Was ciepło!

piątek, 5 marca 2010

DZIESIĘĆ LAT...

... jesteśmy z Konradem razem.
Nie do wiary...
A jednak prawda:-)
Fajne dziesięć lat.
Życzę sobie z tej okazji, żeby kolejne dziesięć było jeszcze fajniejsze... I tak dalej, w postępie geometrycznym;-)

wtorek, 2 marca 2010

Trzymam się jasnej strony...

Siedzę sobie sama w naszym (NASZYM! Ha!:-D) mieszkanku, jest już średnio późny wieczór (dla mnie 19 to wieczór wczesny, 21 średni, bo o 23 zwykle już jestem od ładnych paru minut w łóżku), małżonek jeszcze w pracy...

Zmęczona jestem okrutnie dzisiejszym dniem, wszystko mnie boli. Bo schodzi ze mnie napięcie. A czym ja się tak spięłam? Ano życiem ogólnie. Większość z Was wie, że zmagam się permanentnie z lękiem. Moja wierna towarzyszka, panika, czyni niemal każdy mój dzień pełnym wrażeń, a już szczególnie, gdy w rozkładzie tegoż dnia znajduje się samodzielne gdzieś wyjście (do pracy, do lekarza, do fryzjera... whatever...). I chociaż mam tego wciąż i wciąż dosyć, wciąż i wciąż zakopuję topór wojenny z paniką (Panią K, jak kiedyś ją nazwał mój serdeczny kolega Mareczek:-) i na drżących nogach staram się ciągle iść do przodu...

Przetrząsając dalej worek zmartwień... Większość z Was wie - żadna to tajemnica - że od ładnych paru miesięcy staram się o jakiegoś małego lokatora do mojego brzucha... Jak też większość z Was wie - mało skutecznie. Poszłam więc do mądrego pana doktora, zrobiłam zlecone badanie i cóż - okazuje się, że hormony moje mają mnie gdzieś i robią sobie co chcą, a nie co powinny. Mądry pan doktor czym prędzej zaordynował mi więc końską niemal dawkę leku, który ma szybko zrobić z tym bajzlem porządek. Lek nie jest bynajmniej witaminką C i prócz zbawiennych działań, ma też sporo skutków ubocznych. Mimo, że i tak znoszę jego obecność w organizmie nadzwyczaj dobrze, skłamałabym mówiąc, że czuję się kwitnąco :-p Męczą mnie zawroty głowy, senność, lekkie mdłości po popołudniowej dawce (czemu po porannej nie? ot, zagadka...). I chociaż już mam tego dosyć, obsesyjny strach przed zawrotami głowy staram się zamienić na śmiech. Wszak walczę w słusznej sprawie... I - aż się sama dziwię - dosyć często mi się udaje:-)

Jakby tych nieszczęść było mało, wszystko wskazuje na to, że mam alergię na kota. Czyż to nie ironia? - zaśpiewałaby Alanis Morissette... Wśród rosnącego tłumu alergików, chwaliłam się zawsze, że mnie to nie dotyczy. Nie jestem uczulona na żaden pokarm (chociaż spokojnie mogłabym być - na pomidory, owoce morza, szpinak, jagody, lukrecję... :-p), na środki czystości, trawy i drzewa, aspirynę, na roztocza kurzu, na chlorowaną wodę, nikiel, farby do włosów, lateks... Co więcej - spędziłam ładnych parę lat z kotami, mieszkając u Rodziców. Sporadycznie zdarzało się, że swędziały mnie oczy, po bezpośrednim kontakcie z kocią sierścią. A tu nagle, na nowym mieszkaniu, pojawiają się u mnie niemal codziennie napady kichania, po którym ciecze mi z nosa jak z kranu, wywołujące kaszel smyranie w krtani, no i ciągle mam zaczerwienione spojówki. Wystąpienie objawów pokrywa się mniej-więcej z przyjęciem pod nasz dach współlokatora o wielu imionach, z których najczęściej stosowane to Agrest. No i co na to powiecie?... Bo pani alergolog, z którą już się widziałam, zapisała mnie na testy skórne (niestety dopiero za 3,5 tygodnia) i potwierdziła moje obawy, że owszem - alergia może się rozwinąć w astmę. Astmy boję się panicznie (bardziej niż zawrotów głowy;-) No ale kota nie pozbędę się przecież, nie ma takiej opcji raczej. Więc pewno będę na lekach antyhistaminowych jechać... Do końca życia? Wystrzałowo:-p Ale cóż, jeśli taka jest cena mieszkania z tym puchatym, pierdzącym rozśmieszaczem-przytulaczem... Jakoś przetrzymam chyba;-)

Narzekam, "jojczę", za dużo myślę (mówi moja Mamusia) i uprawiam czarnowidztwo... Ale głęboko pod spodem, pod pokładami lęku i niezadowolenia, uśmiecham się. Do Was:-) Nie wiem, skąd ten uśmiech tam się bierze, ale jest i to najważniejsze. Idzie wiosna, może mi się go uda trochę częściej na wierzch wyciągać:-)

Ściskam Was serdecznie.


"(...) Och życie - kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie...
Choć barwy ściemniasz, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz.
Choć się marnie odwzajemniasz..."

poniedziałek, 8 lutego 2010

Chwila czasu.

Wreszcie mam chwilę:-)
Mieszkamy już tutaj ponad tydzień, a ja dopiero mam spokojny moment, żeby sobie poukładać w głowie i napisać parę słów...
Duża część naszych rzeczy jest już "przeprowadzona" (wielkie ukłony dla Michała i Asi, bez pomocy których chyba nie dalibyśmy sobie rady), choć część rzeczy jeszcze jest w Sieradzu... Ale pomalutku wszystko do nas w końcu trafi:-)
Co się dało, upchnęliśmy w pozostawionych przez byłego właściciela (nielicznych) meblach. Reszta wciąż jest składowana w pokoju, który w przyszłości będzie naszą sypialnią. Tak więc zapełniają go kartony (puste i pełne), deska do prasowania, śpiwory, namiot (oczywiście w stanie złożonym;-p) , stojąca suszarka na pranie i tego typu duperele.
Większość niezbędnych rzeczy ulokowaliśmy w sypialni tymczasowej, w śmiesznym, dziecięcym regale z biurkiem. Tam też oczywiście śpimy, na niezbyt dużej, ale wygodnej wersalce. Czasem śpi z nami kot, o którym potem:-)
Jest jeszcze salon, dosyć pusty, poza biurkiem z komputerem i fotelami przy niewielkiej ławie. Duży przedpokój, wiecznie zadeptywany śniegowym błotem :-p , malutka toaleta i niebiesko-biała łazienka. No i kuchnia, strasznie archaicznie urządzona, zniszczona niemożebnie, ale jakoś sobie w niej radzimy (wczoraj wyszedł nam smakowity falafel na obiad:-) I kot włazi w niej na zlew i kuchenkę :-p
No właśnie, kot... Krecio. Znaleziony przez internet, imieniem nas zwabił i od razu jak się poznaliśmy, skradł nasze serca:-) Przytulanka - wskakuje bez pardonu na kolana i każe się miziać. Mruczy wtedy jak traktor:-) W kuchni żebrze głośnym miauczeniem o okrawki wędliny, przyłazi do nas w nocy do łózka i śpi na kołdrze, gubi białe kłaki i w ogóle jest cudny:-) Zobaczyć go można na załączonym zdjęciu:-)
No, to tak na szybko wrażenia, idę sobie zaraz falafelka na obiad odgrzać;-)

czwartek, 21 stycznia 2010

Jedną nogą na jednego księdza, drugą na drugiego... ;-)

Co znaczy ten dziwaczny tytuł?
Otóż oznacza on ni mniej ni więcej, tylko "przeprowadzka lada chwila":-) W tej chwili mieszkamy na ulicy nazwanej na cześć jednego z najbardziej znanych polskich księży, a już za 9 dni przeprowadzamy się do NASZEGO WŁASNEGO MIESZKANIA, na ulicę... innego bardzo znanego księdza:-p Myślałby kto, że tacy religijni jesteśmy :-D
Jestem przerażona i podekscytowana jednocześnie.
Nie ma już odwrotu. Kredyt uruchomiony, akt notarialny spisany, umówieni jesteśmy na oddanie mieszkania i przekazanie kluczy na sobotę 30.01. Psychicznie szykuję się do przeprowadzki. Przeprowadzek nie znoszę niemal organicznie, słabo mi się robi na samą myśl. Pociesza mnie świadomość, że to do WŁASNEGO, że to ostatnia przeprowadzka... No, może nie na zawsze, ale na pewno minimum na ładnych parę lat:-)
W mojej głowie też ciągle kolory farb, wymiary szafek, parametry materacy, zasłonki, fotele, plakaty... Jeszcze wiele czasu minie, zanim wprowadzę w życie wszystkie swoje pomysły (nie tylko czasu, ale też dyskusji i kompromisów z drugim pomysłodawcą;-) bo przecież czeka nas trochę remontów, a to - niestety - trwa. Ale samo to planowanie jest tak przyjemne, że nie mogę się powstrzymać i ciągle to robię;-)
No i jeszcze nowy lokator, czyli kot. NARESZCIE, NARESZCIE będziemy mogli wziąć własnego kotka do domu. Zamierzamy adoptować jakiegoś biedaka lub biedaczkę ze schroniska lub domu tymczasowego i mam nadzieję, że zrobimy to niezwłocznie po przeprowadzce...
Tym tylko ostatnio żyję i w sumie nie mam nic innego do napisania:-p Zatem żegnam Was na dziś i do napisania... pewnie już z nowego lokum:-)