... jesteśmy z Konradem razem.
Nie do wiary...
A jednak prawda:-)
Fajne dziesięć lat.
Życzę sobie z tej okazji, żeby kolejne dziesięć było jeszcze fajniejsze... I tak dalej, w postępie geometrycznym;-)
piątek, 5 marca 2010
wtorek, 2 marca 2010
Trzymam się jasnej strony...
Siedzę sobie sama w naszym (NASZYM! Ha!:-D) mieszkanku, jest już średnio późny wieczór (dla mnie 19 to wieczór wczesny, 21 średni, bo o 23 zwykle już jestem od ładnych paru minut w łóżku), małżonek jeszcze w pracy...
Zmęczona jestem okrutnie dzisiejszym dniem, wszystko mnie boli. Bo schodzi ze mnie napięcie. A czym ja się tak spięłam? Ano życiem ogólnie. Większość z Was wie, że zmagam się permanentnie z lękiem. Moja wierna towarzyszka, panika, czyni niemal każdy mój dzień pełnym wrażeń, a już szczególnie, gdy w rozkładzie tegoż dnia znajduje się samodzielne gdzieś wyjście (do pracy, do lekarza, do fryzjera... whatever...). I chociaż mam tego wciąż i wciąż dosyć, wciąż i wciąż zakopuję topór wojenny z paniką (Panią K, jak kiedyś ją nazwał mój serdeczny kolega Mareczek:-) i na drżących nogach staram się ciągle iść do przodu...
Przetrząsając dalej worek zmartwień... Większość z Was wie - żadna to tajemnica - że od ładnych paru miesięcy staram się o jakiegoś małego lokatora do mojego brzucha... Jak też większość z Was wie - mało skutecznie. Poszłam więc do mądrego pana doktora, zrobiłam zlecone badanie i cóż - okazuje się, że hormony moje mają mnie gdzieś i robią sobie co chcą, a nie co powinny. Mądry pan doktor czym prędzej zaordynował mi więc końską niemal dawkę leku, który ma szybko zrobić z tym bajzlem porządek. Lek nie jest bynajmniej witaminką C i prócz zbawiennych działań, ma też sporo skutków ubocznych. Mimo, że i tak znoszę jego obecność w organizmie nadzwyczaj dobrze, skłamałabym mówiąc, że czuję się kwitnąco :-p Męczą mnie zawroty głowy, senność, lekkie mdłości po popołudniowej dawce (czemu po porannej nie? ot, zagadka...). I chociaż już mam tego dosyć, obsesyjny strach przed zawrotami głowy staram się zamienić na śmiech. Wszak walczę w słusznej sprawie... I - aż się sama dziwię - dosyć często mi się udaje:-)
Jakby tych nieszczęść było mało, wszystko wskazuje na to, że mam alergię na kota. Czyż to nie ironia? - zaśpiewałaby Alanis Morissette... Wśród rosnącego tłumu alergików, chwaliłam się zawsze, że mnie to nie dotyczy. Nie jestem uczulona na żaden pokarm (chociaż spokojnie mogłabym być - na pomidory, owoce morza, szpinak, jagody, lukrecję... :-p), na środki czystości, trawy i drzewa, aspirynę, na roztocza kurzu, na chlorowaną wodę, nikiel, farby do włosów, lateks... Co więcej - spędziłam ładnych parę lat z kotami, mieszkając u Rodziców. Sporadycznie zdarzało się, że swędziały mnie oczy, po bezpośrednim kontakcie z kocią sierścią. A tu nagle, na nowym mieszkaniu, pojawiają się u mnie niemal codziennie napady kichania, po którym ciecze mi z nosa jak z kranu, wywołujące kaszel smyranie w krtani, no i ciągle mam zaczerwienione spojówki. Wystąpienie objawów pokrywa się mniej-więcej z przyjęciem pod nasz dach współlokatora o wielu imionach, z których najczęściej stosowane to Agrest. No i co na to powiecie?... Bo pani alergolog, z którą już się widziałam, zapisała mnie na testy skórne (niestety dopiero za 3,5 tygodnia) i potwierdziła moje obawy, że owszem - alergia może się rozwinąć w astmę. Astmy boję się panicznie (bardziej niż zawrotów głowy;-) No ale kota nie pozbędę się przecież, nie ma takiej opcji raczej. Więc pewno będę na lekach antyhistaminowych jechać... Do końca życia? Wystrzałowo:-p Ale cóż, jeśli taka jest cena mieszkania z tym puchatym, pierdzącym rozśmieszaczem-przytulaczem... Jakoś przetrzymam chyba;-)
Narzekam, "jojczę", za dużo myślę (mówi moja Mamusia) i uprawiam czarnowidztwo... Ale głęboko pod spodem, pod pokładami lęku i niezadowolenia, uśmiecham się. Do Was:-) Nie wiem, skąd ten uśmiech tam się bierze, ale jest i to najważniejsze. Idzie wiosna, może mi się go uda trochę częściej na wierzch wyciągać:-)
Ściskam Was serdecznie.
"(...) Och życie - kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie...
Choć barwy ściemniasz, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz.
Choć się marnie odwzajemniasz..."
Zmęczona jestem okrutnie dzisiejszym dniem, wszystko mnie boli. Bo schodzi ze mnie napięcie. A czym ja się tak spięłam? Ano życiem ogólnie. Większość z Was wie, że zmagam się permanentnie z lękiem. Moja wierna towarzyszka, panika, czyni niemal każdy mój dzień pełnym wrażeń, a już szczególnie, gdy w rozkładzie tegoż dnia znajduje się samodzielne gdzieś wyjście (do pracy, do lekarza, do fryzjera... whatever...). I chociaż mam tego wciąż i wciąż dosyć, wciąż i wciąż zakopuję topór wojenny z paniką (Panią K, jak kiedyś ją nazwał mój serdeczny kolega Mareczek:-) i na drżących nogach staram się ciągle iść do przodu...
Przetrząsając dalej worek zmartwień... Większość z Was wie - żadna to tajemnica - że od ładnych paru miesięcy staram się o jakiegoś małego lokatora do mojego brzucha... Jak też większość z Was wie - mało skutecznie. Poszłam więc do mądrego pana doktora, zrobiłam zlecone badanie i cóż - okazuje się, że hormony moje mają mnie gdzieś i robią sobie co chcą, a nie co powinny. Mądry pan doktor czym prędzej zaordynował mi więc końską niemal dawkę leku, który ma szybko zrobić z tym bajzlem porządek. Lek nie jest bynajmniej witaminką C i prócz zbawiennych działań, ma też sporo skutków ubocznych. Mimo, że i tak znoszę jego obecność w organizmie nadzwyczaj dobrze, skłamałabym mówiąc, że czuję się kwitnąco :-p Męczą mnie zawroty głowy, senność, lekkie mdłości po popołudniowej dawce (czemu po porannej nie? ot, zagadka...). I chociaż już mam tego dosyć, obsesyjny strach przed zawrotami głowy staram się zamienić na śmiech. Wszak walczę w słusznej sprawie... I - aż się sama dziwię - dosyć często mi się udaje:-)
Jakby tych nieszczęść było mało, wszystko wskazuje na to, że mam alergię na kota. Czyż to nie ironia? - zaśpiewałaby Alanis Morissette... Wśród rosnącego tłumu alergików, chwaliłam się zawsze, że mnie to nie dotyczy. Nie jestem uczulona na żaden pokarm (chociaż spokojnie mogłabym być - na pomidory, owoce morza, szpinak, jagody, lukrecję... :-p), na środki czystości, trawy i drzewa, aspirynę, na roztocza kurzu, na chlorowaną wodę, nikiel, farby do włosów, lateks... Co więcej - spędziłam ładnych parę lat z kotami, mieszkając u Rodziców. Sporadycznie zdarzało się, że swędziały mnie oczy, po bezpośrednim kontakcie z kocią sierścią. A tu nagle, na nowym mieszkaniu, pojawiają się u mnie niemal codziennie napady kichania, po którym ciecze mi z nosa jak z kranu, wywołujące kaszel smyranie w krtani, no i ciągle mam zaczerwienione spojówki. Wystąpienie objawów pokrywa się mniej-więcej z przyjęciem pod nasz dach współlokatora o wielu imionach, z których najczęściej stosowane to Agrest. No i co na to powiecie?... Bo pani alergolog, z którą już się widziałam, zapisała mnie na testy skórne (niestety dopiero za 3,5 tygodnia) i potwierdziła moje obawy, że owszem - alergia może się rozwinąć w astmę. Astmy boję się panicznie (bardziej niż zawrotów głowy;-) No ale kota nie pozbędę się przecież, nie ma takiej opcji raczej. Więc pewno będę na lekach antyhistaminowych jechać... Do końca życia? Wystrzałowo:-p Ale cóż, jeśli taka jest cena mieszkania z tym puchatym, pierdzącym rozśmieszaczem-przytulaczem... Jakoś przetrzymam chyba;-)
Narzekam, "jojczę", za dużo myślę (mówi moja Mamusia) i uprawiam czarnowidztwo... Ale głęboko pod spodem, pod pokładami lęku i niezadowolenia, uśmiecham się. Do Was:-) Nie wiem, skąd ten uśmiech tam się bierze, ale jest i to najważniejsze. Idzie wiosna, może mi się go uda trochę częściej na wierzch wyciągać:-)
Ściskam Was serdecznie.
"(...) Och życie - kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie...
Choć barwy ściemniasz, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz.
Choć się marnie odwzajemniasz..."
Subskrybuj:
Posty (Atom)