wtorek, 11 listopada 2014

Małżeństwo.

Dawno mnie tu nie było.
Czas pędzi, niektóre dni mijają niemal niezuważone.
Sam za siebie mówi fakt, że zaczęłam pisać tego posta jakieś dwa tygodnie temu :-p

Ale ja nie o tym...
Dużo myślę ostatnio o małżeństwie. W kontekście mojego okresu redecyzyjnego (o którym później) i w kontekście ludzi, którzy przychodzą do mnie do poradni, nader często będących w nieudanych związkach.
Mnie się tak jakoś poszczęściło...
A może to nie żadne szczęście, może zapisani sobie byliśmy już wieki temu i musieliśmy się spotkać. A może świadomie tak dobrze wybrałam, bo miałam dobry wzorzec, bo jestem rozsądna?... ;-)
A może jeszcze jest tak - i coraz częściej tak właśnie myślę - że wybieramy sobie do pary kogoś tylko z grubsza pasującego do nas, a tak naprawdę potem dopasowujemy się "w praniu" (albo nie - wtedy zostaje nieudany związek lub następuje jego koniec).

Wyszłam za mąż młodo, szczególnie jak na te czasy, kilka dni po ślubie skończyłam 23 lata. Z perspektywy czasu myślę, że może za wcześnie, ale to już nie ma znaczenia.
Jako narzeczona wiele razy miałam wątpliwości, raz czy dwa byliśmy na skraju rozstania. Nie umiem dziś powiedzieć, co sprawiło, że zostaliśmy jednak razem - czy zakochanie, czy raczej przyzwyczajenie (nie wzbraniam sie przed tym słowem, przyzwyczajenie jest ważnym składnikiem miłości i myślę, że nie trzeba się go bać).
Potem, po ślubie, też miewałam chwile zwiątpienia, on pewnie też.
Całkiem niedawno, może z rok temu, też mnie naszło. Czułam się uwięziona, czułam, że utknęłam w roli matki i żony, i zastanawiałam się, czy ja na pewno powinnam być żoną i czy tego męża. Potem dowiedziałam się na kursie psychoterapii, że to się nazywa faza redecyzji :-) Może się ona skończyć pozostaniem w aktualnym związku, z poczuciem, że to jednak właśnie jest TO albo rozstaniem. Jak się skończyła u mnie - wiadomo. Bo w tych moich przemyśleniach i wątpliwościach doszłam do wniosku, że - choć mogę wymienić jednym tchem sporo wad mojego męża - jest on całkiem, a nawet bardzo fajnym człowiekiem. A nasz związek - choć też wymieniłabym parę słabych stron - jest mimo wszystko raczej udany.
Lubimy się.
Mogę na niego liczyć, mam nadzieję, że on na mnie też.
Coraz rzadziej spieramy się o rzeczy, o które nie warto się spierać.
Nasze dziecko widzi na co dzień rodziców, którzy przytulają się dosyć często i rozmawiają. A jak się kłócą, potrafią się pogodzić :-)

Mogę powiedzieć, że miałam szczęście. A może to żadne szczęście, tylko kawał ciężkiej pracy?... Grunt, że efekty są zadowalające :-)



poniedziałek, 15 września 2014

Być docenionym :-)

Zdjęcie znalezione na http://www.boredpanda.com/



Rozmawiałam dziś przez telefon z mamą dziewczynki, którą niedawno diagnozowałam. Powiedziała, że Natalka była zachwycona i chciałaby się na jakieś regularne zajęcia do mnie zapisać :-)

Inna pani dziś powiedziała, że rozmowy ze mną ją leczą. Zgłosiła się ponad rok temu, z niezbyt poważnym problemem z dwuletnią wtedy córką. Problem, jak to często bywa w przypadku małych dzieci, rozwiązał się gdzieś po drodze, a pani nadal przychodzi i gada. Gada, gada, gada. Twierdzi, że jej to pomaga, więc z uśmiechem umawiam kolejne wizyty.

W czwartek przyjdzie do mnie w sprawie młodszej córki pan, który był wcześniej ze starszą córką. Powiedział, że nie wyobraża sobie, żeby teraz do kogo innego miał iść.

Na grupie wakacyjnej jedna z nastolatek skierowała do mnie następujące słowa: "Lubię panią, śmieszna pani jest". Opiekunka tej dziewczynki potwierdziła, że jak najbardziej należy to odczytywać jako komplement.

Pani dyrektor wlała miód w moje serce mówiąc, że bardzo lubi czytać pisane przeze mnie opinie :-)



A mnie... rosną skrzydła.







środa, 30 lipca 2014

Pod sufitem.

Długo o tym myślałam.
Chyba od kilku lat. Jakiś czas temu wpisałam to nawet na listę rzeczy, które chcę zrobić, zanim zejdę z tego świata.
Wspinanie. Sztuczna ścianka, zwana przez wspinaczy "panelem".
Przez parę lat na myśleniu się kończyło, jakoś nie mogłam się zebrać, żeby wreszcie spróbować. Może coś we mnie musiało ostatecznie dojrzeć, a może musiały się ułożyć odpowiednio różne okoliczności.
Aż w końcu niedawno spotkałam na swojej drodze sympatycznego gościa, który się trochę na tym zna i w mojej głowie coś zaskoczyło: "Teraz spróbuję" :-)
Namówiłam męża.
Tymka odstawiliśmy do Babci.
Wygodne portki, sportowe buty, krótkie paznokcie, coś do picia.
Centrum Wspinaczkowe Stratosfera w Manufakturze.
Uprząż, lina, podstawowy węzeł. Trzęsące się ręce, wzrok wbity w sufit, gdzie też znajdują się chwyty do złapania się - gdyby ktoś tam wlazł :-) (oczywiście są tacy, co włażą). Krótki instruktaż mojego znajomego i... na pohybel! :-) Ścianka dla dzieci, z wymalowaną żyrafą, lekko pochylona "od siebie", czyli tak jakby się wspinać na bardzo stromą górę.

Rzeczona ścianka, fotka z internetu.


Dużo wygodnych chwytów. Wchodzę. Noga, ręka, noga, miednica do przodu, brzuch przy ścianie. Palce - nieprzyzwyczajone - drżą i bolą. Znajomy, który mnie asekuruje, i któremu muszę w tym momencie zaufać, mówi: "Puść na chwilę, daj odpocząć rękom, a potem wejdź na samą górę i zajrzyj, jak wygląda z drugiej strony". Boję się, ale puszczam, w końcu się na tym zna. Ręce odpoczywają, a ja wiszę 7 czy 8 metrów nad podłogą i nie wierzę, że to robię :-) A potem idę dalej. Ręka, noga, ręka... Jestem prawie pod sufitem. Zaglądam za ściankę - jest dosyć cienka i są za nią jakieś rury :-p Mówię "blok", co jest sygnałem dla asekurującego, że ma się przygotowywać do opuszczania mnie. Kiedy jestem na dole, tak trzęsą mi się nogi, że siadam na chwilę na materacu w kącie :-) Teraz Konrad, idzie mu oczywiście równie dobrze albo lepiej, wiadomo - facet, ma silniejsze ręce.
Mimo początkowego przerażenia, chcę więcej. Próbujemy pionowej. Dostajemy woreczek z magnezją, którą nakładamy na dłonie, żeby mniej się pociły. Pionowa to już wyższa szkoła jazdy, dodatkowo jest mniej chwytów, mniej wygodne... Co mi tam, próbuję. Przed połową kombinuję, kombinuję, nie mogę dosięgnąć chwytu takiego, żebym mogła podciągnąć się wyżej. "Blok", opadam na dół. Konrad wchodzi na samą górę :-) Znowu kilka zdań objaśnień, o trudnościach dróg wspinaczkowych itp. I największe wyzwanie - ściana w przewieszeniu, czyli nachylona "do siebie", coś jakby uchylony lufcik ;-) Wiążę ósemkę na linie, nieźle mi idzie. Słyszę "Widzisz ten niebieski chwyt? Jak do niego dojdziesz, będzie dobrze". Robię dwa podejścia, zanim udaje mi się solidnie uczepić ściany. To jest już bardzo trudne. Ręce bolą, ciało odruchowo całe chce się przytulić do ściany, ale to oczywiście bez sensu, nie mogłabym dalej iść. Resztkami sił dochodzę do niebieskiego chwytu! Krzyczę "blok", odpadam od ściany i... prawa fizyki działają jak należy - lecę na linie w stronę przeciwległej ściany, huśtam się w uprzęży dobre 4 metry nad podłogą. Fantastyczne uczucie, śmieję się w głos :-)
Schodzę spocona, brudna od magnezji, drżą mi ręce (już nie ze strachu, ale z wysiłku). Chcę jeszcze.
Może znalazłam wreszcie coś dla siebie? Coś co pomoże się zrelaksować po ciężkim tygodniu, odciąć od wewnętrznego szumu, nauczyć się walczyć z własną słabością (bo to jest chyba najistotniejsze, kiedy się jest uczepionym parę metrów nad ziemią na własnych palcach i przedramionach i chce się wejść jeszcze pół metra, jeszcze metr wyżej)... A może nie, może mój słomiany zapał, z którego słynę, znowu weźmie górę...
 Myślę, że jednak chcę popróbować. To był mój pierwszy raz na panelu, jestem jednak pewna, że nie ostatni :-)



czwartek, 10 lipca 2014

poniedziałek, 7 lipca 2014

Małe i dobre :-)

Szwendając się z zamiarami relaksacyjnymi po internecie trafiłam kiedyś na niżej podlinkowanego bloga, a dziś - na wpis, który mnie urzekł i przypomniał po raz kolejny jak ważne w naszym życiu są - jak to się mówi - pierdoły :-)

http://otozto.pl/male-radosci/

Wcisnęłam na chwilę umysłową spację i zastanowiłam się, jakież to drobiazgi obecnie czynią moje życie przyjemniejszym...

Świeżo zmielona i zaparzona kawa w białym kubeczku ze szwedzkiego sklepu na litrę "i" ;-)
Do tego najchętniej czekoladowo-orzechowe wafelki z marketu na literę "l" :-)

Czytanie książki na balkonie, w ciepłe, ale rześkie przedpołudnie.

Znalezienie nieoczekiwanie w internecie lub czasopiśmie urzekającego zdjęcia...



Zapach oleju kokosowego, którym smaruję wieczorem dziób. Albo ręce. Albo nakładam go na włosy ;-)

Szarawary smyrające moje nogi, kiedy chodzę w nich (w szarawarach, nie w nogach) przy delikatnym wietrze.

Dźwięki wywołujące miły dreszczyk i relaksujące umysł, tzw. ASMR (odgłos szczotkowania włosów, czyszczenia uszu, strzyżenia, przewracania kartek w książce itp.) Wyszukuję je na you tube i słucham wieczorami (przez słuchawki!). Zaciekawionych odsyłam do kilku, które lubię najbardziej ;-)
https://www.youtube.com/watch?v=EKRkcQoN7jk
https://www.youtube.com/watch?v=JdPEOYhwfuI
https://www.youtube.com/watch?v=_Ee2cFL9Jv0

Życie potrafi być naprawdę miłe :-)


środa, 2 lipca 2014

Zmiany...

Jak widzicie - pozmieniało się.
Cukierkowo jest teraz :-)
Mam nadzieję, że się podoba.

środa, 18 czerwca 2014

Niemoc TFUrcza ;-)

Wiem, powinnam się spalić ze wstydu.
Nie zliczę, ile już razy od ostatniego wpisu siadałam do bloga i próbowałam sklecić choćby trzy sensowne zdania. Jak widać na załączonym obrazku - bez rezultatu. Ostatni post zamieściłam na początku kwietnia, co - zważywszy na fakt, że mamy już drugą połowę czerwca - jest grubym skandalem.
Nic nie mam na swoje usprawiedliwienie. Po prostu dopadła mnie jakaś niemoc twórcza. Wiosenna pustka w głowie, a resztki rozumu, które tam jeszcze zostały, musiałam w ostatnich tygodniach wykorzystywać na pisanie hurtowo opinii ;-)

Kończy się ma ukochana wiosna, a co za tym idzie - za moment przestaną wydłużać się dni, co smuci mnie niezmiernie.
Chociaż oznacza to zarazem, że zbliża się urlop i przenosiny Tymka do przedszkola, które niemal widzimy z okna, które to dwa fakty z kolei radują moje serce :-) Więc bilans zysków i strat wychodzi na zero ;-)

Życie się toczy, mam wrażenie, że coraz szybciej. Jakby z dnia na dzień, każda doba była o jakieś pół minuty krótsza... Może tak jest?
Kwiatki na czereśni za oknem zniknęły nie wiadomo kiedy, a od kilku dni widzę, że na ich miejscu pojawiają się już czerwone kulki, pilnie ogryzane przez sroki.
Pracuję, często po godzinach. Odbieram Tymka z przedszkola. Chodzę z nim na plac zabaw. Sprzątam, gotuję, piekę ciasta od czasu do czasu.
Maluję paznokcie na niebiesko i różowo, licytuję przez internet szarawary (jak Mamę kocham, nie wiem, jak mogłam kiedyś funkcjonować latem bez tej części garderoby!) oraz smaruję mą cudną buzię olejem lnianym, co ewidentnie jej służy.
Mąż pracy ma ogrom - jako że jest studentem studiów dziennych, dopadła go normalna, regularna sesja. Nie wiem jak on to robi i nigdy się nie dowiem, ale jak dotąd - znowu same piątki :-p
Tymek rośnie ostatnio w jakimś zawrotnym tempie. Patrzę na niego i zastanawiam się, gdzie się podział ten maluszek, który z trudem dosięgał do klamki... Gada jak stary, trochę łobuzuje w przedszkolu i ostatnio uwielbia lody :-)

Prawdziwe życie toczy się szalonym rytmem, gdzieś poza internetem rzecz jasna. Dlatego tak rzadko tu jestem. Chwytam prawdziwe chwile, bo widzę, jak szybko znikają za horyzontem, razem z zachodzącym słońcem.
Życzę Wam na nadchodzące lato mnóstwo prawdziwych, żywych chwil, które warto złapać.

Nie wiem, kiedy znowu się tu pojawię.
Kiedyś na pewno, ale nie zdziwcie się, jak to potrwa dwa albo trzy miesiące... :-)



niedziela, 6 kwietnia 2014

Vesna prishla :-)

Znowu całkiem nieoczekiwanie.
Czekałam, czekałam, wypatrywałam, żeby ją zobaczyć już z daleka... A ona, jak zwykle, zakradła się pod osłoną nocy. I pewnego dnia zobaczyłam, że forsycje robią się już żółte, a wszystkie krzaczki wypuszczają malutkie jasnozielone pączki :-)
Co poza tym?
Cieplejszy wiatr.
Białe kwiateczki na wszystkich drzewach za oknem, które wieczorami pachną wprost obezwładniająco.
No i DŁUŻSZY DZIEŃ :-D
Wracam do życia.
A tak właściwie to jestem w niebie :-)
Rozkoszujcie się póki czas. Ona tak nieoczekiwanie jak przychodzi - ucieka.



czwartek, 27 marca 2014

Rome...

W Rzymie było pięknie :-)

Staram się zebrać myśli, żeby w skrócie opisać wszystko, co się wydarzyło przez te 4 dni... Ale tak trudno opisać tyle wrażeń, widoków, wzruszeń...

Zaczęło się skomplikowaną i długą podróżą.
Z domu Mamy, pojechaliśmy taksówką we troje - ja, Mama i Brat - na dworzec kolejowy Łódź Chojny. Stamtąd pociągiem do Warszawy, na dworzec zachodni. Stamtąd kolejką SKM na lotnisko Okęcie. Stamtąd samolot - AAAAA! - na lotnisko Fiumicino we Włoszech. Stamtąd autokarem do centrum Rzymu, na dworzec Termini. I wreszcie stamtąd, z tak zwanego buta, kwadrans spacerku do mieszkania, gdzie mieliśmy się zatrzymać. Uff... Od samego czytania można się zmęczyć ;-)
Latać NIE LUBIĘ, utwierdziłam się w tym przekonaniu, przy lądowaniu myślałam, że mi bębenki w uszach popękają.

Włochy przywitały nas pachnącym inaczej powietrzem i językiem z filmów Benigniego. Oraz innymi językami, bo od samego lotniska (później wielokrotnie też), towarzyszył nam np. polski... ;-)



I TO BY BYŁO NA TYLE MOJEGO OPISU RZYMSKIEJ PRZYGODY :-D

Mimo najszczerszych chęci i kilku podejść do tematu, nie jestem w stanie skończyć tego wpisu. Nie mam czasu na spokojnie zebrać myśli...
Może kiedyś uda mi się chociaż wymodzić jakieś wspomnienie ;-)
Tymczasem zapraszam do Mamy, na Rzymskie Wakacje :-)
http://opowiescirucoli.blogspot.com/

piątek, 24 stycznia 2014

Żyję.

Czuję się w obowiązku zameldować, że żyję :-)

Mam katar.
Marznę na przystankach autobusowych w najgrubszych rajtkach jakie mam.
Piję sporo kawy, jem sporo czekolady.
Oglądam stare seriale.
I najchętniej spędziłabym najbliższy miesiąc siedząc pod kocem, przy kaloryferze. Albo piecu kaflowym - gdybym go miała :-)

Te kilka zdań dość trafnie opisuje mój aktualny stan.
Idę zapaść w sen zimowy.
Wrócę chyba wiosną :-D