sobota, 5 grudnia 2009

Intensywne czasy...

Tak, wiem, nie było mnie ponad dwa miesiące.
Tzn. byłam przez chwilę, jakiś tydzień temu, ale po napisaniu dwóch zdań stwierdziłam, że wcale nie chce mi się pisać, że nie ma o czym...
Ale teraz chyba jakoś czuję prawdziwą potrzebę...

Nie jest to najłatwiejszy, najspokojniejszy czas, ci co mnie znają, wiedzą albo się domyślają zapewne...

Ostatnie dwa miesiące wypełnione były głównie poszukiwaniem mieszkania, które nadawałoby się do tego, żeby wpakować w nie gigantyczny kredyt, większość oszczędności i sporo serca. Mieszkania, w którym chcielibyśmy spędzić co najmniej kilka najbliższych lat, a może większą część życia. Takie, w którym chcielibyśmy wychowywać nasze przyszłe dzieci. Chyba w zeszłym tygodniu wreszcie nam się udało. W każdym razie obecnie trzymamy się go, nie szukamy już więcej, czekamy aż właściciel załatwi wypis z księgi wieczystej, czy jak to się tam nazywa... (nie mogę uwierzyć, że używam tych "dorosłych" słów: księga wieczysta, taksa notarialna, hipoteka, umowa przedwstępna;-)
W naszych poszukiwaniach przekonaliśmy się, że nie ma mieszkań bez wad (to tak jak z ludźmi:-) Niektóre były w kiepskim miejscu, inne kompletnie zrujnowane, niewarte swojej ceny, jeszcze inne miały beznadziejny widok z balkonu albo za mały balkon itd... To też bez wad nie jest. Przede wszystkim jest na parterze - nie marzyliśmy o tym. Ale kto wie, jak przyjdzie mi wnosić do niego dziecko w wózku albo kot mi wyskoczy z okna, to może to docenię;-) Poza tym ma mały balkon (początkowo marzyliśmy o loggii). Ale za to pod balkonem ma kawałek ogródka - kto wie, może nadejdzie moment, że zacznę go uprawiać? Posadzę porzeczki i bratki...;-) Poza tym ma trzy pokoje, całe jest rozkładowe, osobno nawet kibelek i łazienka:-) Stan bardzo przyzwoity jak na cenę, którą proponuje sprzedający - są nowe okna PCV, łazienka i toaleta w dobrym stanie, podłoga w kuchni i przedpokoju też może zostać... Kuchnia jest najsłabszym punktem, ale na to Konrad bardzo się cieszy, bo będzie mógł urządzić to - według niego najważniejsze w domu - pomieszczenie po swojemu. Kiedy przyjdzie do remontu, oprócz kuchni będziemy prawdopodobnie robić wszędzie ściany i podłogi w pokojach. No i czeka nas meblowanie - chyba najprzyjemniejsza część:-) Już się nie mogę tego doczekać. Oczywiście wszystko będzie dosyć skromne, ze względu na ograniczone fundusze, ale będzie NASZE:-D A za oknem kuchni rośnie czereśnia - już się nie mogę doczekać żeby zobaczyć, jak będzie wyglądać na wiosnę...
Tak więc jesteśmy bardzo zmęczeni i zestresowani tym (wiadomo, boimy się czy to na pewno właściwa decyzja, ja bardzo nie lubię zmian...). Ale przynajmniej powoli zaczyna to zmierzać w jakimś konkretnym kierunku.

Chyba z tego stresu i zmęczenia, dopadł mnie w końcu wirus, który po kolei rozkłada większość znanych mi ludzi oraz dzieci w przedszkolu - zapalenie oskrzeli. I choć przebiega ogólnie raczej łagodnie (bez gorączki i innych towarzyszących objawów), kaszel mnie wykańcza. Od półtora tygodnia wypluwam płuca. Dziś dopiero, po 4 dniach antybiotyku (i siedzenia na zwolnieniu) zaczyna powoli zanosić się na poprawę... No ale nie chcę pochwalić dnia przed zachodem słońca, więc... sza:-)

Radością napełnia mnie wizja nadchodzących świąt. To mój ulubiony czas w roku. Część prezentów już zakupiłam, za częścią jeszcze się rozglądam (w internecie oczywiście, jestem wszak uziemiona)... Ech, jeszcze tylko 3 tygodnie:-)
I oby do Gwiazdki. A później się zobaczy co będzie dalej;-)

poniedziałek, 28 września 2009

Wielkopolski weekend.

Kochani!
Żyję, żyję, mam się jako-tako, tylko tematów jakoś brak. Wszak nie będę pisać wciąż o tym samym: "poszłam do pracy, dzieci wrzeszczały, w domu zrobiłam obiad, poszliśmy na spacer..."
Ale dziś mam temat, o którym warto napisać:-)
Miniony weekend spędziliśmy w moim kochanym Poznaniu.
Na początek chcę strasznie podziękować tym, którzy się do tego przyczynili. Piotrkowi i Iwonce, których ślub stał się dla nas wreszcie porządnym (i miłym!) pretekstem, żeby silną ekipą ściągnąć do stolicy Wielkopolski. Michałowi i Asi, którzy użyczyli nam ręczników, zawieźli swoim samochodem i towarzyszyli w przesympatycznej wyprawie do słynnego Zapaśnika. Markowi, który towarzyszył nam prawie cały czas i rozśmieszał mnie, jak zwykle, swoim ciętym dowcipem. Ufokowi, który też strasznie mnie rozśmieszał i woził nas swoją cudną Mazdą, na której tylnym siedzeniu przebierałam się po ślubie Piotrka;-) Marcinowi, który także posłużył nam za kierowcę, choć było nas o jedną osobę do auta za dużo;-) Wreszcie Hubertowi i Joli, którzy pokazali nam wspaniałą kawiarnię i bardzo ciepło nas ugościli.
Wyprawa zaczęła się w piątek przed 16-tą, gdy Michał (który miał wówczas urodziny) podjechał po nas, razem z Markiem. Dowcipkując dotarliśmy do Aleksandrowa, gdzie zwiedziliśmy mieszkanie Michała i Asi (świetna okolica i fajna chatka:-) Dostaliśmy od Asi ręczniki, bo w ferworze przedwyjazdowym oczywiście zapomnieliśmy ich spakować, zabraliśmy wszystkie potrzebne klamoty i wyruszyliśmy w bezproblemową, sympatyczną podróż do Poznania. Dotarłszy na miejsce, zadekowaliśmy się w wysokim, wielkim mieszkaniu (kamienica), współwynajmowanym przez Marka i pospieszyliśmy przez wieczorny Poznań do Zapaśnika. Zapaśnik, dla niewtajemniczonych, to pub-pizzeria, prowadzony przez byłego zapaśnika Pawła, który jest okropnie marudny i nieznośny, ale zaprzyjaźniony z Michem. Dlatego po krótkiej pyskówce pt."idźcie sobie gdzie indziej na pizzę, nie będę żadnej pizzy robił, oglądam mecz" (słów niecenzuralnych, które padły, nie przytoczę;-) oczywiście dostaliśmy swoje pizze i pyszne piwko Fortuna Mocne Ciemne. Jedyne piwo, któremu chyba nie potrafię się oprzeć;-) Szybko dołączył do nas kolega Michała i Marka, Marcin, oraz Ufo, który pilotowany przez telefon, przybył do Poznania z Wrocka. Było bombowo:-) Do domu zabrał nas niepijący Marcin. Jednak nie poszliśmy od razu spać (przynajmniej niektórzy;-) Gadaliśmy o głupotach jeszcze chyba do drugiej nad ranem...
Po krótkiej nocy w niewygodnym łóżku wstaliśmy, zrobiliśmy małe zakupy w pobliskim sklepiku i zjedliśmy śniadanie. Asia poszła do fryzjera, wyczarować fryzurę na wesele Piotrka, a ja z chłopakami wybrałam się pospacerować po Poznaniu i zakupić słynne drożdżówki z kruszonką w cukierni Złoty Rożek:-) O 14-tej wróciliśmy do domu szybko się przebrać i dwoma samochodami, po drodze kupując kwiaty, pojechaliśmy do kościoła św. Rocha. Ślub skromny, ksiądz do rzeczy, piękne kolorowe światła od witraży, dobra pogoda, a do tego zagubiony motyl, fruwający pod koniec uroczystości ponad ołtarzem... Naprawdę ładnie to wypadło. Po ślubie Michał z Asią pojechali na wesele, a my z Mareczkiem i Ufokiem, po szybkim przebraniu się w aucie, udaliśmy się na świetne kanapki na ciepło do baru Canapkka, skąd przemieściliśmy się spacerem do kawiarni Stary Młynek, gdzie z kolei Konrad umówił się ze swoimi znajomymi ze studiów - Hubertem i Jolą. Kawiarnia ekstra, bardzo dużo miejsc, przytulny ogródek w podwórku, śliczny wystrój no i wybór wszystkiego - POWALAJĄCY. Zdecydowałam się na kawę Borgia - z czekoladą, bitą śmietaną i kandyzowaną skórką pomarańczy:-) Zrobił się wieczór i Ufo musiał jechać do Sieradza, rozstaliśmy się więc przy samochodzie (Ufo jeszcze Marka podrzucił do domu) - my z Hubertem i Jolą poszliśmy długim spacerem do nich. W ciasnym mieszkanku zjedliśmy kolację i gadaliśmy jeszcze do nocy:-)
W niedzielę, po śniadaniu, zapakowaliśmy z Kretem nasze klamoty i udaliśmy się na dworzec, skąd, po nabyciu absurdalnego zapasu drożdżówek w Złotym Rożku, wyruszyliśmy w prawie 5-godzinną podróż do Łodzi.
Teraz jestem w domu, Konrad w pracy, do której niestety zapomniał wziąć drożdżówkę:-p Zje jak wróci. Znów zaczęła się szara rzeczywistość, o której nie ma sensu pisać (praca-gotowanie-zmywanie-odpoczynek-praca-sen...), ale przez jakiś czas będzie mi towarzyszyć przemiłe wspomnienie tego weekendu.
Jeszcze raz dziękuję tym, którzy mieli w tym swój udział i... liczę na powtórkę za mniej iż rok;-)

PS. Przepraszam za nieco chaotyczny styl, ale starałam się jak najwięcej przekazać na gorąco:-)

środa, 19 sierpnia 2009

Rok i jeden dzień.

Ludzie!
Wczoraj, w ferworze różnych spraw, zapomniałam jakoś zrobić notatkę "rocznicową":-p
A wczoraj wszak minął ROK od dnia, gdy wsiedliśmy w samolot w Liverpoolu i po 9 miesiącach przylecieliśmy wreszcie na Lublinek, na który teraz jeździmy na rowerowe spacery;-)
Rok już jesteśmy w Polsce! Dacie wiarę???

wtorek, 11 sierpnia 2009

Tydzień pod znakiem lasu i wody (UWAGA, długi wpis:-)

Kochani.
Jak wiecie, byliśmy na tygodniowym urlopie. Wróciliśmy z niego już przedwczoraj, ale jakoś nie mogłam się zebrać do pisania. Muszę się jednak wreszcie za to wziąć, bo jeszcze trochę i całkiem o tym zapomnę...

Jednym zdaniem: było bardzo fajnie:-)

Wyjechaliśmy sobie z Ufokiem, jego przewygodnym autkiem, koło południa w poniedziałek. Zajechawszy na miejsce, na kemping w Borkach (które nic się nie zmieniły przez 5 lat!), zameldowaliśmy się i zapakowaliśmy swe klamoty do domku. Domek jak to domek - drewniany, duszny, dość prowizorycznie urządzony, z małą lodówką i prowizoryczną łazienką. Przeraziła nas maluśka, elektryczna przepływowa terma, która miała nam grzać wodę zarówno do kranu nad zlewem jak i... prysznica:-o Żeby było śmieszniej, okazało się, że nie działa;-p Konrad poszedł do recepcji i obiecano, że ktoś ją przyjdzie naprawić. Tak się stało, z tym, że okazało się, że naprawienie nic nie dało i trzeba ją wymienić (następnego dnia ta wymieniona się popsuła i znów ją trzeba było wymienić, na szczęście od tej pory działała już dobrze:-) Tego pierwszego popołudnia przeżyłam wielkie rozczarowanie, bo okazało się, że w naleśnikarni, gdzie poszliśmy na obiad, nie ma już bilardu (graliśmy tam namiętnie poprzednim razem). No ale nic to, bilard znalazł się na terenie kempingu:-) Tego wieczoru zwiedzaliśmy sobie okolicę i pograliśmy w badmintona. Muszki prawie nas zeżarły, gdyby nie OFF, pewnie byśmy z tego wyjazdu nie wrócili;-)
We wtorek, jak w końcu udało nam się wstać, pomyć (póki co w zbiorowej łazience dla namiotów, bo przypominam, że w tym momencie mamy jeszcze popsutą termę) i zjeść śniadanie, wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy do Tomaszowa (pogoda wyraźnie się skiepściła). Konrad wpadł na pomysł, żeby jechać do jakichś bunkrów, ale po tym, jak wyjechaliśmy parę kilometrów z Tomaszowa i spytaliśmy kogoś o drogę, okazało się, że pojechaliśmy w ogóle w złą stronę. Daliśmy więc sobie spokój i postanowiliśmy zwiedzić to, co dostępne w Tomaszowie. I tak trafiliśmy do skansenu - Muzeum Rzeki Pilicy (czy jakoś tak), gdzie było względnie ciekawie, jak na takie muzeum;-p Stamtąd poszliśmy na spacer po Niebieskich Źródłach, gdzie zrobiliśmy (w zasadzie to Ufo nam robił) trochę fajnych zdjęć z serii "ja latam!;-) Potem, błądząc kilkanaście minut po Tomaszowie, trafiliśmy w końcu do Carrefoura, gdzie zrobiliśmy duże zakupy:-) Jogurty, kabanoski, ciastka, piwo, bułeczki... Wreszcie, gdy już dochodziła 16-ta, zawlekliśmy się do pizzerii DaGrasso, gdzie wszamaliśmy półtorej dużej pizzy, pozostałą połówkę uwożąc w pudełku na kolację. Wieczór spędziliśmy grając na ganku w tzw. UNO (podobne trochę do makao, bardzo się wzbraniałam na początek, ale potem straszliwie się wciągnęłam;-)
Środa to znów nieciekawa pogoda. Konradowi nie przeszkodziła się ona kąpać każdego dnia w jeziorze, ale ja osobiście trzęsłam się na kocu. Po południu, po pysznej rybce smażalnianej, namówiłam chłopaków na długi spacer na tamę, więc tym razem nie musiałam się trząść na kocu. Znów zrobiliśmy trochę fajnych zdjęć:-) Wieczór znów spędziliśmy rżnąc w UNO;-) W międzyczasie okazało się, że nasz domek nawiedzili jacyś głodni goście i wyjedli Ufokowi kawał bułki. Z zaschniętych bobków na desce do krojenia (BLEH!) wywnioskowaliśmy, że była to myszka (myszki?). Deski odważyłam się użyć dopiero po dwukrotnym jej sparzeniu, w Łodzi;-0 Konrad w ogóle się nie przejął i zjadł z apetytem pomidora przekrojonego na desce ZANIM zauważyliśmy bobki:-/
W czwartek pogoda znacznie się poprawiła, zdecydowaliśmy się więc na posiedzenie na plaży. Odważyłam się nawet wejść do jeziora;-) Pograliśmy też w bilard i zjedliśmy znów przepyszny obiad w smażalni (wzięłam pstrąga - palce lizać!).
W piątek rano spakowaliśmy się i zdecydowaliśmy się jeszcze odwiedzić plażę, bo było nadal ciepło i słonecznie. Przekąpawszy się i nagrzawszy się na słońcu, zapakowaliśmy klamoty do samochodu i poszliśmy jeszcze na przedwyjazdowy obiad. Konrad na kebab, Ufo znów na rybkę, ja na frytki. Potem zapakowaliśmy do samochodu i siebie, i Ufo powiózł nas do oddalonego o 12 kilometrów (tak powiedziała nam "Marzena" czyli GPS pożyczony od Piotrka vel Killera) hotelu Magellan, w którym Konrad wygrał weekendowy pobyt. Trochę byłam przerażona, gdy Ufo odjeżdżał, bo hotel w rzeczy samej, jak ostrzegał nas Michał, jest w samym środku niczego. Dookoła tylko las i dość nieciekawe perspektywy jeśli chodzi o wydostanie się stamtąd... No ale postanowiliśmy cieszyć się sobą i tym luksusowym, praktycznie darmowym weekendem. Cichy pokój (otwierany na kartę magnetyczną, jak na filmach, ha!), z oknem na las, czysto, elegancko, tylko lodówki i czajnika brak... No ale mówi się trudno. Rozpakowawszy się nieco, zeszliśmy na dół, skorzystać po raz pierwszy z kompleksu basenowego. Tu znowu Europa, elektroniczne opaski na nadgarstek, przypominające silikonowy zegarek, umożliwiały wejście do blokowanej elektronicznie szatni, a także otwarcie szafki (trochę się namęczyłam, zanim się zorientowałam, jak się to robi; cóż, taka ze mnie nieobyta prostaczka;-) Basen zadbany, czyściutki, choć niewielki, ale dla mnie to nie problem, wszak i tak nie pływam. Jacuzzi CUDNE (chciałabym coś takiego w domu;-) , sucha sauna trochę mniej cudna, weszłam do niej tylko eksperymentalnie. Myślę, że gdybym jakimś sposobem zdołała wytrzymać przepisowe 12 minut, czułabym się jak kurczak z rożna. Potem odkryłam, że parowa łaźnia jest nieco przyjemniejsza (co nie znaczy, że przyjemna!) i łatwiej w niej oddychać;-p Wypluskani, odświeżyliśmy się i podążyliśmy na późną obiadokolację, która rozłożyła nas na łopatki. Może hotel jest 3-gwiazdkowy, ale moje podniebienie hotelowej restauracji przyznałoby gwiazdek pięć;-) Sałatka cesarska (sałata, grillowany kurczak z grzaneczkami i parmezanem, skropione octem balsamicznym niebywałej jakości) z czosnkowym pieczywkiem sprawiła, że przeżyłam smakowy orgazm. Wspaniały posiłek przy świecy, podany przez przesympatyczną kelnerkę i umilony obserwowaniem wyczynów małego, słodkiego Karola przy sąsiednim stoliku, zwieńczył sernik z czekoladą i boska pomarańczowa herbata:-D Konrad oczywiście wziął zupełnie co innego, ale pamiętam z tego tylko szarlotkę na ciepło z lodami i bita śmietaną;-) Też był zachwycony. Sobota to relaksujący, długi prysznic w eleganckiej łazience, podczas gdy Konrad pływał z samego rana. Potem BOSKIE śniadanie (szwedzki stół, porażający wyborem - maleńkie bułeczki, croissanty, jajka, ser biały, żółty, półmisek wędlin, jajecznica, parówki na ciepło, jogurty, miód, dżemy, nutella w malutkich pojemniczkach, mleko, różne rodzaje chrupek, owoce, sałatki, soki, różne herbaty do wyboru... OBŁĘD!:-o) Dalej - spacer po lesie. Wycieczka wypożyczonymi rowerami, dzięki której dowiedzieliśmy się, że aby się wydostać nie będziemy musieli iść z walizką do przystanku 12 kilometrów, a zaledwie dwa;-) i na której zaliczyłam glebę, nie mogąc opanować dziwnego roweru ze straszliwie zwrotną kierownicą i hamulcami wyłącznie ręcznymi (w zasadzie dobrze, że skończyło się na otarciu dłoni i kolana:-) Potem znów basen i jacuzzi (w którym Konrad zanurkował i dzień później dostał zapalenia ucha, ale o tym zaraz). Przepyszna kolacja (w moim przypadku bardzo podobna do piątkowej, gdyż nie mogłam się oprzeć sałatce cesarskiej, a z deserów tak naprawdę tylko sernik mi przypasował, gdyż szarlotka lub lody z owocami, to nie są moje ulubione słodycze). Na dobranoc "Bodyguard" w dużym telewizorze;-) Nazajutrz przepyszne śniadanko, pakowanie i ostatnie korzystanie z basenu. Tym razem głównie jacuzzi, bo Konrad nie chciał już moczyć głowy z zaczynającym się bólem ucha. O 11-tej wymeldowaliśmy się (dopłacając zawrotną kwotę 36zł za rowery i nieznaczne przekroczenie przewidzianego w naszym zaproszeniu 45zł na głowę za kolację). Z walizą potoczyliśmy się szosą 2 km do przystanku PKS, przenosząc się tym samym w zupełnie inną, mniej luksusową rzeczywistość. Po przesiadce w Piotrkowie na pociąg, ok.14-tej wylądowaliśmy w końcu w Łodzi, gdzie wzięliśmy już z dworca taksówkę do domu. Nie wiedzieliśmy, że to nie będzie nasza jedyna podróż taksówką tego dnia. Po obiedzie Konrada ucho rozbolało na dobre, a kiedy grubo po 21-wszej okazało się, że sączy się z niego krew, zaczerpnąwszy informacji na normalnym pogotowiu, wezwaliśmy kolejną tego dnia taksówkę i udaliśmy się na pogotowie na Sienkiewicza, gdzie mają laryngologa. Skończyło się na strachu, nic się tam złego nie dzieje i chłop mój, choć wciąż walczy z temperaturą, pomalutku dochodzi do siebie. Życzcie mu wszyscy zdrowia:-)
I mnie też, bo siedzę już przy kompie, zgarbiona, od godziny (w sumie dziś to więcej, ale na pisaniu posta zeszła mi godzina ponad) i zaczynam czuć to w krzyżu.
Zatem uciekam, zapraszając jeszcze na do widzenia na moją Picasę, gdzie możecie obejrzeć całkiem sporo zdjęć z wyjazdu: http://picasaweb.google.pl/kretka83/Wakacje09#
BUZIAKI!

czwartek, 30 lipca 2009

Rowerek:-)

Witojta, witojta, jak zawsze mówi na nasz widok kolega Killer:-)

Dawno mnie nie było, ale nie zamierzam się w żadnym razie tłumaczyć;-p Mam swoje powody, dla których nie miałam czasu lub ochoty nic napisać, a są to powody natury osobistej i spuszczę na nie zasłonę milczenia...
No, ale teraz akurat mam czas i ochotę, a nawet trochę treści w głowie;-) Więc podzielę się z Wami pokrótce, co też u mnie słychać.

A najważniejszą sprawą, którą u mnie słychać (albo raczej widać w piwnicy;-) jest... ROWEREK:-D Planowany i obiecywany od dawna, wreszcie się zmaterializował, w postaci używanej, śliwkowej damki, o olbrzymich kołach 28 cali:-) Małżonek był tak miły i poświęcił ostatnio niedzielne przedpołudnie, aby wybrać i przywieźć mi ten rowerek aż z giełdy samochodowej na Widzewie. Ukłon też w stronę teściów, którzy w zasadzie sfinansowali rzeczony zakup:-) Rower wydaje się przy mnie olbrzymi, czuję się na nim taka wysoka;-) Ale dosięgam do pedałów, więc wszystko w porządku;-) I tak od trzech dni praktycznie wszędzie dostajemy się rowerami, ku wielkiej uciesze Konrada i rozpaczy moich ud:-p Faktem jest, że chodzi dość ciężko, więc dosłownie czuję, jak moje nieprzyzwyczajone mięśnie nóg pracują i wytwarzają kwas mlekowy. Mam nadzieję, że nie urosną zanadto;-) Nie bardzo mi się widzą moje nogi rozbudowane jak u Lance'a Armstronga;-p
Mojego śliwkowego "rumaka" możecie zobaczyć na załączonym zdjęciu, z wycieczki na lotnisko Lublinek, kiedy to pojechaliśmy obejrzeć lądowanie z Londynu, ale się nie doczekaliśmy, bo wyszło na jaw, że Kasia nie potrafi czytać rozkładu lotów w internecie;-) No ale wycieczka zaliczona i widzieliśmy dla odmiany jakieś szkolenia ratowników czy kogoś podobnego, helikopter latał w tę i z powrotem, z uczepionymi na linie ludźmi, którzy (chyba) transportowali kukły:-p Konrad się bardzo zafascynował tym;-)

Poza tym w ostatnich dniach zaliczyliśmy bilard z Miśkami w pubie Dwie Dłonie oraz sentymentalny wieczór przy herbacie i lodach z Killerami, w ich mieszkaniu, gdzie kiedyś mieliśmy przyjemność mieszkać, a które niebawem zostanie sprzedane... Oba spotkania bardzo udane, pomijając fakt, że jakoś zapomniałam chyba, jak się w bilard gra:-/ Może w Borkach poćwiczę, bo tam się wybieramy w przyszłym tygodniu na parę dni, a z tego co pamiętam, jest bilard... w naleśnikarni:-)

Uff, to chyba tyle. Następny wpis pewnie będzie o naszym małym wyjeździe, więc czekajcie cierpliwie:-)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie!

środa, 1 lipca 2009

Już za chwileczkę, już za momencik...

... URLOP :-D
Dziś odbębniłam radę pedagogiczną, na której moja obecność jest w sumie czystą formalnością. Wypociłam się, mało nie przykleiłam się do krzesał w dusznej sali (upał niemiłosierny od wczoraj!), choć to tylko dwie godziny...
Jutro ostatni dzień, dzieciaków oczywiście już nie ma (HURRRA!). Muszę posprzątać trochę w gabinecie, jakoś się przemęczyć te ostatnie 5 godzin (może się wcześniej urwę;-) i... WAKACJE:-D Prawie jak prawdziwe wakacje w szkole, bo aż 7 tygodni:-)
Nie wierzę, że przepracowałam tu już cały rok szkolny :-o Kiedy to zleciało?? :-o Według aktualnych moich danych, wszystko wskazuje na to, że we wrześniu tam powrócę (mam już kolejną umowę). Nie wiem, czy to dobrze... Czas pokaże, jak będzie.
Nie wiem jeszcze, co z urlopem zrobimy. Pewnie będziemy chodzić na spacery, jeździć do Sieradza, może wyskoczymy gdzieś dalej na parę dni... Na pewno jakiś weekend spędzimy w hotelu spa Magellan pod Piotrkowem:-) Małżonek mój wygrał bowiem zaproszenie dla dwóch osób na takowy weekend, na szkoleniu z Eurodialogu:-) Milutko:-D Muszę tylko kostium kąpielowy nabyć, bo - wierzcie lub nie - nie posiadam nic co można by na basen przywdziać:-p Taka ze mnie baba, że nawet kostiumu nie mam:-p A propos, zamówiłam wreszcie, po długich wahaniach, moje buciki - Martensy 1920, czarne, na 7 dziurek:-D Nie mogę się doczekać, jak przyjdą...
I tak nam jakoś leniwie mija czas, a będzie jeszcze leniwiej, jak już wakacje mi się zaczną naprawdę:-) Oby tylko pogoda dopisała.
Czego i Wam życzę:-)

niedziela, 7 czerwca 2009

I po urodzinkach:-p

Chyba się nie wyspałam;-)
A to znaczy, że zabawa była udana (znaczy to też, że nie potrafię spać długo, niezależnie od tego, o której się położę;-)
Dzień zaczął się od szalonej bieganiny, bo brakowało nam paru rzeczy. Najpierw odwiedziliśmy Tesco. Zakupki odstawiliśmy do domu i poszliśmy dalej w osiedle, na rynek... Wróciliśmy z wielką siatą, ale brakowało nam jeszcze... sama już nie pamiętam czego:-p Więc poszliśmy jeszcze raz do Tesco. Jak już wróciliśmy, okazało się, że potrzeba jeszcze papieru do pieczenia, papieru toaletowego i czegoś tam jeszcze, więc Konrad przejechał się rowerem. Jak wrócił, okazało się, że zapomniał papieru toaletowego ;-p No to poszedł jeszcze raz po papier, przy okazji dokupując krakersy;-) No, to wreszcie było wszystko;-) W międzyczasie, z doskoku, zdążyliśmy zrobić kompot (Konrad), ciastka short-bread (Konrad) i tzatziki (ja:-) Ledwo zdążyłam się przebrać, wpadli Mateusz z Agatą. Podczas gdy ja "się robiłam" w łazience, chłopaki z Agatą wzięli się za ziemniaczki i twarożki. Gdy, cała w turkusach, wychynęłam z łazienki, wszystko już było prawie gotowe. Oddaliśmy się więc przyjemnym dyskusjom (głównie o filmach) i oczekiwaniu na resztę gości. Jakiś czas potem pukanie do drzwi obwieściło nam przybycie Państwa Killerów z Panem Ufokiem;-) Po wręczaniu prezentów (DZIĘKUJĘ!:-), po grzecznościach i fałszywym odśpiewaniu przez gości "Sto lat" (DZIĘKUJĘ!:-) mogliśmy wreszcie zasiąść do stolika. Ciasno było, ale wcale nie mniej pysznie przez to. Chipsy z dodatkiem tzatzików (pochwalę się, że mi się udały;-) , pieczone ziemniaczki z twarożkami (ukłony dla Agaty!), krakersy. Do tego piwko z sokiem lub bez, ewentualnie sok lub kompot dla niepijących:-) Jak już obżarliśmy się ziemniaków, wjechał tort pichinger, skomponowany przez Konrada wraz ze świeczkami w fikuśną konstrukcję. Zdmuchnęłam wszystkie jednym dmuchem, więc życzenie chyba się spełni:-) Do tortu dołączyły ciastka, truskawki i kawka dla chętnych. Powiem tylko tyle: MNIAM, MNIAM:-D
Jak już prawie nie mogliśmy się ruszać z tego objedzenia, przenieśliśmy się na dywan, aby zagrać w moją nową, wymarzoną grę (dostałam ją, nawiasem mówiąc, w dwóch egzemplarzach, więc można zrobić DUUUŻĄ talię) "Prawo Dżungli". Na tym upłynęła nam już większa część wieczoru, bo wszyscy strasznie się wciągnęli (i nie dziwota, gra jest świetna!). W pewnym momencie z rytmu wytrąciło nas dziwne zjawisko. Ni stąd ni zowąd coś błysnęło, jakby ktoś nam zdjęcie robił zza okna, a po paru sekundach gdzieś niedaleko pierdzielnął piorun. Odłączyliśmy szybko sprzęt od prądu, a tu okazało się, że... już po burzy:-o No ludzie, dajcie spokój, co to w ogóle było?:-p Pograliśmy jeszcze potem w Jengę, pogadaliśmy, aż zrobiła się pierwsza i wszyscy nagle poczuli się zmęczeni. Nasz drogi Ufo zabrał więc wszystkich gości do swojego nowego autka i ujechali nasi goście, w deszczową noc...
Teraz Konrad powoli się budzi, w kuchni i pokoju czeka sterta rzeczy do zmywania, a dywan-na poodkurzanie:-p
Dlatego kończę powoli tę chaotyczną (aczkolwiek, mam nadzieję, że zrozumiałą) relację i zmykam, doprowadzić do ładu zarówno siebie, jak i chałupkę:-)
BUZIAKI!
Dodaję trzy zdjęcia, więcej będzie kiedyś, na Mateuszka Picasie:-)

piątek, 5 czerwca 2009

Przygotowania urodzinowe:-)


Piszę krótko, żeby dać znać, że żyję ;-)
Szykuję się do jutrzejszych moich urodzinek (nie napiszę, których; kto wie, ten wie:-p)
Wysprzątałam już przedwczoraj kuchnię. Dziś łazienkę. Część zakupów już zrobiona, zaraz się biorę za pyszny torcik "pichinger" ;-) Pracę umila mi audiobook "Mistrz i Małgorzata" - bardzo przyjemnie się słucha, tak mimochodem (oczywiście jak się już czytało... W przeciwnym razie, słuchając mimochodem, nic bym nie zrozumiała:-p)
Jutro będą goście, pyszne jedzonko i dobra zabawa.
Na pewno zdam relację.
Tymczasem życzę Wam miłego wieczoru:-*

poniedziałek, 4 maja 2009

Majowy weekend:-)


Weekend nazywam majowym, nie długim, jak to się zwykło od kilku lat robić. Cóż, niewiele był dłuższy od każdego zwykłego weekendu. Nie przeszkodziło mu to jednak być absolutnie perfekcyjnym, takim, jak sobie wymarzyłam:-) Już kilka tygodni wcześniej wpadłam na pomysł, żeby spędzić go w Sieradzu "na cześć" mojego pierwszego w ogóle weekendu, który tam spędziłam, poznając rodziców i znajomych Konrada. Dziewięć lat temu!

Przybyliśmy w piątek około południa. Pogoda od początku boska, za oknami pociągu zielono, żółto, pachnąco... Po smakowitym obiedzie, który zrobił Konrad (szparagi z szynką pod beszamelem:-) umówiliśmy się z Łukaszem vel Ufokiem na lody w mojej ulubionej kawiarni Mamma Mia. Tym razem wybrałam smaki ananasowy i limonkowy (MNIAM!) Po zjedzeniu tych pyszności Ufo zaproponował wyprawę bobem (czyli wysłużonym maluchem) przed siebie;-) Poniosło nas na Rudę, czyli tzw. żwirownię. Tam na jakiś czas porzuciliśmy boba i spędziliśmy dwie lub trzy godziny spacerując po lesie, zbiegając z hałd piachu i gadając, gadając... Wróciliśmy... mocno przykurzeni;-) Sympatyczny dzień zwieńczyła herbatka w domu Mamy Ufokowej, którą przy okazji serdecznie pozdrawiam:-)

Kolejny dzień rozpoczął się sympatycznym spacerem, z którego wróciliśmy na boski obiad w wykonaniu mamy Bożenki: RUSKIE PIEROGI:-D Jak już nam się pierożki trochę uleżały, zapakowaliśmy nabytą uprzednio kiełbachę, piwo, napój dla mnie i chlebek, i powędrowaliśmy na pierwszego w tym roku grilla, na którego zaprosił nas oczywiście Michał:-) Przyrzekam, nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak wspaniale! Tak swobodnie, tak beztrosko... Wiem, że to brzmi, jakbym była już na emeryturze, ale poczułam się, jakbym znowu miała 20 lat;-) Huśtaliśmy się na ogrodowej huśtawce. Nagraliśmy się w kometkę, aż mnie każdy mięsień do dzisiaj boli:-p Napiekliśmy pysznej kiełbachy, nagadaliśmy się, najedliśmy... Kiedy zrobiło się już mocno chłodno, ruszyliśmy nasze tyłki z tarasu i przenieśliśmy się do mieszkania, gdzie Misiek zaproponował zabawną grę na refleks i spostrzegawczość "Prawo dżungli". Chodzi tu o to, że osoby siedzące w kręgu wykładają po kolei ze swojej kupki po jednej karcie z jakimś symbolem. Symbole powtarzają się, każdy chyba w dwóch czy czterech egzemplarzach. Jednak poszczególne symbole różnią się między sobą szczegółami, które trudno dostrzec na pierwszy rzut oka. I tu zaczyna się zabawa, bowiem gra polega na tym, aby złapać "berło" stojące pośrodku, kiedy zauważy się u kogoś identyczny symbol, jak wyłożony przez siebie. Kto nie zdąży, zabiera swoje i przeciwnika wyłożone karty. Oczywiście wygrywa osoba, która najszybciej pozbędzie się swoich kart. Śmiechu jest co nie miara, gra posuwa się naprzód bardzo dynamicznie i trzeba wciąż zachowywać czujność. Jednak co i rusz przytrafiają się pomyłki ("O Jezu! Te kółka są splecione jednak w inny sposób!":-) REWELACJA. Tak to miło upłynął nam wieczór sobotni.

A wczoraj poszliśmy też na długi spacer, zahaczając na pół godzinki o dziadków. Obeszliśmy kawałek Sieradza, a wszędzie zieleń, kwitnące kasztany, magnolie, mlecze, bzy... ACH! Uwielbiam maj! Zdjęcia z rzeczonego spacerku na mojej Picasie (zakładka "Moje zdjęcia"), zapraszam:-)

Idealny weekend zakończył się sympatyczną podróżą, gdyż zabrały nas wracające do Łodzi autkiem Killery (również pozdrawiam;-)

Naładowałam się pozytywną energią. Chociaż wszystko mnie boli po grze w kometkę (ech, gdzie moja kondycja?...), to czuję się świetnie. Czego i Wam życzę;-)

Do napisania!

piątek, 1 maja 2009

BALLADA MAJOWA:-) Tak mnie jakoś naszło:-)

Brnąłem do ciebie, maju, przez mrozy i biele,
przez śnieżyce i zaspy i lute zawieje.
Przez bezbarwne szpitalne korytarze stycznia,
w tych korytarzach słońce gasło ustawicznie.

A teraz maj, dookoła maj
wyświęca ogrody
i cały ja, i cały ja
zanurzony w Jordanie pogody.
A teraz maj i maj i maj
dokoła się święci,
od wonnych bzów, szalonych bzów
wprost w głowie się kręci.

:-)

środa, 15 kwietnia 2009

WIOSNA!!!

Taki mam teraz widok z okna:-D


środa, 8 kwietnia 2009

Ach jak cudnie!!! :-D

Wiecie co?
Niesamowite działanie ma pogoda, jaka utrzymuje się od kilku dni! Po prostu... Jakby ktoś solidnie podładował mi baterie :-D
Od razu przypomina mi się wierszyk (szokująco grafomański:-p), który napisałam mając lat... Czy ja wiem... Osiem, dziewięć?:-p Pochwalę się, a co?;-) Może Was też rozbawi.

Przyszła wiosna, zielona jak sosna,
jak las albo rzeka szumiąca.
Od razu weselej się zrobiło,
bo ta wiosna jest zielona.

LOL:-D Niezła poezja, co? Dobrze, że od tamtej pory mój styl nieco ewoluował, bo w przeciwnym razie nikt by nawet nie otwierał tego dziennika;-)

W ostatnich dniach, napędzana energią słoneczną, wysprzątałam chatkę przedświątecznie:-) Pomyłam okna, wypucowałam kuchnię, zrobiłam porządki w szafach... Uwielbiam klimat przedświątecznych porządków i samych świąt, choć nie mają dla mnie większej wartości religijnej... Jednak nie wyobrażam sobie bez nich życia, tak samo, jak bez Bożego Narodzenia. To miła, smakowita, rodzinna tradycja i cudne wspomnienia z dzieciństwa. Moja pamięć to przede wszystkim zapachy. Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak jest, że najlepiej pamiętam węchem i to zapachy mają dla mnie największe znaczenie w przytwoływaniu wspomnień. Wielkanoc to zapach białej kiełbasy z chrzanem (choć wcale za białą kiełbasą nie szaleję), pomady do mazurków, wypranych firanek (chociaż od lat w domu rodzinnym firanek nie ma). Poza tym ten szczególny zapach wczesnej wiosny, gdy wszystko gwałtownie budzi się do życia, po ledwie zakończonej zimie... Ach, uśmiecham się na samą myśl:-) Oprócz zapachów, święta to oczywiście bazie, pisanki (skrobanki robione przez Tatę na jajkach farbowanych wywarem z cebuli:-) , dekoracje z malutkich, żółtych kurczaczków. Czekoladowe jajeczka w kolorowych sreberkach. Kwitnące krzewy forsycji...
Już tylko kilka dni!:-) Nie mogę się doczekać!:-)

poniedziałek, 30 marca 2009

Tralalala, idzie wiosna :-)

Jak w tytule.
Czuć ją już we wszystkich kątach, w kościach... Póki co przejawia się raczej w tzw. przesileniu wiosennym, które sprawia, że głównie chce się spać albo jeść albo płakać... Ale ja już czuję, że idzie lepsze. Że gdzieś głęboko we mnie, na razie nieśmiało i po kryjomu, gromadzi się energia:-) W Was na pewno też, choć może jeszcze tego nie rozpoznajecie ;-)
Zakończyłam wczoraj kurs pedagogiczny:-) JUPI! Wreszcie mam przygotowanie pedagogiczne, co oznacza przede wszystkim niewielki wzrost zarobków, a do tego - mam to z głowy raz na zawsze:-) Wczoraj odbyło się pożegnalne spotkanie, z rozdaniem dyplomów, w Sphinksie. Było baaardzo sympatycznie, najadłam się mojej ulubionej shoaremki drobiowej z frytkami i bułą, pośmiałam się i... Mimo, że kurs sam w sobie nie był moją ulubioną weekendową rozrywką, mam nadzieję, że utrzymam kontakt z poznanymi tam osobami, przynajmniej z niektórymi.
By the way, czy zauważyliście, że w Sphinksach kelnerują nie tylko wyłącznie mężczyźni, ale wręcz wyłącznie przystojni mężczyźni?;-) Miałam okazję jeść w Sphinksach łódzkich, ale też poznańskim, toruńskim i kaliskim (a może jeszcze gdzieś, tylko nie pamiętam:-p) i wszędzie panowie kelnerzy są ogromnie atrakcyjni wizualnie;-) Taki miły dodatek do smacznego jedzonka;-)
Niedługo święta:-) A potem jeszcze trzy miesiące i wakacje:-) No, przedszkole wprawdzie pracuje w wakacyjne miesiące, ale ja biorę urlop od połowy lipca do połowy sierpnia. A przez resztę czasu pewnie i tak nie będzie dzieci i będę tam siedzieć pro forma... No ale to dopiero za jakiś czas.
Póki co startuje wiosna, a ja staram się przygotowywać do planowanej ciąży. Co, niestety, skutecznie utrudnia mi złośliwy los, zsyłając na mnie co i rusz przeziębienie (przez co nie mogę zrobić morfologii). Ale niech sobie nie myśli. Nie powstrzyma mnie;-) Tymczasem staram się różnorodnie jeść i łykam dzielnie kwas foliowy. Do ideału brakuje mi regularnego ruchu, na świeżym powietrzu najlepiej, ale taaak mi się nieee chceee. Może jak wiosna się rozkręci, to mi się zachce;-)
To chyba tyle na teraz.
Ściskam Was serdecznie i pozdrawiam wczesno-wiosennie (podobno weekend ma być piękny:-)

czwartek, 5 marca 2009

5.03.2009... Wiecie, co oznacza ta data?

Ta data oznacza, że od 9 (sic!) lat ja i mój Małżonek stanowimy tzw. parę ;-)
Nigdy nie lubiłam tego określenia. W ogóle nigdy nie lubiłam tego nazywać. "Chodzimy ze sobą"? Masakra. Dokąd chodzimy? "Jesteśmy parą" brzmi jakoś pretensjonalnie... Najlepsze z tego jest chyba "jesteśmy razem"...

No więc od 5.03.2000. roku jesteśmy z moim Mężczyzną razem :-D Może po ślubie powinno się większą uwagę zwracać na rocznicę ślubu, ale jakoś mam wielki sentyment do tej właśnie daty.

Pamiętam niewiele. Nie wiem, czy to czas już robi swoje czy byłam wtedy po prostu otumaniona miłością ;-) Od pierwszej chwili, w której Go zobaczyłam (czyli 30.01. tego samego roku) wiedziałam, że to Miłość Mojego Życia. W marcu byłam już zakochana do nieprzytomności. Tylko on jeszcze nie do końca wiedział, co jest grane między nami. Chyba w tamten dzień, którego rocznicę teraz obchodzimy, zrozumiał wszystko :-)
Od tamtej pory nasze ręce rzadko są rozłączone, gdy idziemy gdzieś razem :-)

Niektórzy mówią, że nie można tak wcześnie poznać swojego męża. Że trzeba popróbować. Wyszaleć się. Że guzik się wie o życiu, mając 17 lat... Może i tak. W naszym przypadku to się nie sprawdziło. Od chwili, gdy Go ujrzałam, wiedziałam, że będzie moim mężem:-) Tak się stało.

Pewnie, że bywało różnie (kwadratowo i podłużnie). Przeszliśmy razem przez ciężkie chwile, kryzysy, momenty zwątpienia... Wciąż się one zdarzają. Jak to w życiu. Jednak co do jednego nie mam wątpliwości. Że dobrze wybrałam (czy może raczej - moje serce dobrze wybrało). Wtedy, gdy pomyślałam "to TEN", nie pomyliłam się:-) Jest nam razem fajnie i... Cóż, oby jak najwięcej kolejnych rocznic przed nami :-)

A z okazji dzisiejszej Konrad zupełnie mnie zaskoczył. Nie mamy za bardzo w zwyczaju podarowywać sobie z tej okazji czegoś szczególnego. A tu prezent! Książka Leszka Talki... "Dziecko dla odważnych" ;-)
Kto czytał "Wodnikowe Wzgórze" musi pamiętać, jak Kihar zapewniał Czubaka, że króliczki "dojrzały do matki":-) Zdaje się, że mój Małżonek w końcu "dojrzał do ojca";-)

Tym optymistycznym akcentem kończę na dziś i idę ogarnąć chałupkę. Na popołudnie zapowiada nam się jedzenie pizzy i oglądanie filmów :-D

poniedziałek, 2 marca 2009

Wywołana do tablicy;-)

Kochani!
Wiele osób pyta mnie, kiedy wreszcie coś napiszę:-)
Strasznie mi miło, że czytacie i nie możecie się doczekać ciągu dalszego, ale prawda jest taka, że w ostatnim czasie nic nie miałam ciekawego do napisania. Ale cóż, jak mus to mus. Fani czekają;-) (Ha,ha,ha:-D)
Dużo się działo złego, kto wie, ten wie, a kto nie wie, to mu to do niczego nie będzie potrzebne...
Półtora tygodnia temu pożegnaliśmy naszą drugą szczurę, Szaszkę, która poddała się po dzielnej walce z jakimś paskudnym guzem. Smutno nam i pusto bez szczurków, myślimy nieśmiało o zaludnieniu (zaszczurzeniu:-) klatki na nowo...
Życie toczy się... Chciałby człowiek napisać, że powoli, lecz niestety, niestety... A więc życie toczy się w obłędnym tempie, nie wiem, w jaki sposób nie potyka się o własne nogi... Kończy się jeden weekend, jakby go prawie nie było, chwila-moment i już następny się zaczyna. Ostatnio bywało pracowicie w te weekendy, bo miewałam kurs pedagogiczny, jednak widać już kres;-) Jeszcze najbliższa sobota i niedziela, a potem ostatni weekend marca i już:-D Nie było tak źle, poznałam kilka fajnych osób, spotkałam nieoczekiwanie koleżankę ze studiów i ogólnie bywało dość sympatycznie, ALE... Wiadomo, że lepiej mieć wolne, niż nie mieć;-)
W pracy też czas mija mi szybko, jest coraz więcej dzieci z rozmaitymi problemami. Wprawdzie nie czuję się tam do końca właściwą osobą (lepiej niż na stymulowaniu rozwoju przedszkolaków znam się na teoriach powstawania anoreksji;-) , ale przebywanie z dziećmi ma niewątpliwie swoje uroki:-) Większość dzieciaków jest naprawdę urocza i, mimo że być może nie zostanę tam długo, na pewno cenię sobie fakt, że mogę popracować w tak specyficznym miejscu, jakim jest przedszkole.
I tyle, czyli nic nowego;-)
Pozdrawiam Was wszystkich, kochani i wskakuję szybko w rolę "kurki domowej", bo mi się zaraz sos pieczarkowy przypali;-)

środa, 14 stycznia 2009

Na Retkini bez zmian ;-)

Właściwie to piszę tylko po to, żeby dać znać, że żyję i nawet mam się nie najgorzej:-)
Infekcja, która dopadła mnie w Sylwestra, niesie się jeszcze za mną echem w postaci nagłych ataków kaszlu od czasu do czasu, ale generalnie jestem już (dopiero?!) zdrowa. Nie licząc ciągłych bólów karku i/lub głowy, prawdopodobnie spowodowanych dużym ostatnio napięciem... Cóż, życie boli;-p
Rozeznajemy się z małżonkiem pomału w kwestii kredytów mieszkaniowych, jako że rzeczony małżonek uważa, że jedyna słuszna opcja to kupno mieszkania, i to jak najszybciej. Podjudził go wczoraj dodatkowo mąż kuzynki (Oj, Jarek, dar przekonywania to Ty masz:-) , który się na rzeczy zna, więc cóż... Niezależnie od moich poglądów w tej sprawie, przyjdzie mi się chyba poddać i płynąć z prądem, który napędzi mąż... Może to i lepiej, przynajmniej ktoś tu podejmuje odważne decyzje;-p Dwa cykory pod jednym dachem to już by było za wiele nieszczęścia na raz:-p
W pracy OK, coraz bardziej czuję się tam u siebie, dzieci zdają się mnie lubić, nawet bardzo, a to dla mnie naprawdę duża nagroda i motywacja:-) Znalazłam też w pracy bratnią duszę, czego się w ogóle nie spodziewałam. Imienia nie zdradzę. Kto je zna, ten zna, a kto nie, to i tak mu to do niczego nie jest potrzebne. Grunt, że jest to kobitka, z którą - mam wrażenie - mogłabym przegadać tydzień i nie miałabym dość:-) Nie chcę być patetyczna, ale mam czasem wrażenie, jakby Los mnie rzucił w to miejsce po to, żebym ją poznała. Jest... Jest do mnie tak podobna, że nie mogę się przestać dziwić. I cieszyć:-)
Pogoda dołuje mnie już, zima to zdecydowanie nie jest moja ulubiona pora roku:-/ Uczepiłam się pazurami myśli, że do wiosny już bliżej, niż dalej i jakoś chyba przetrzymam;-)
Aha, prawdopodobnie od przyszłego tygodnia będę się opiekować kilka razy w tygodniu znajomym (a właściwie rodzinnym) dzieciaczkiem. Trzymajcie kciuki:-D
Uściski i całuski zimowe!

środa, 7 stycznia 2009

Co Paproch taszczy w plecaku...

O jeju, o jeju...
Zainspirowana wieloma akcjami w Internecie, ukazuję Wam dziś moje wnętrze. A dokładnie rzecz biorąc - wnętrze mojego plecaka, który taszczę ze sobą do roboty.
Uwierzycie, że noszę wszystkie te klamoty???
Pokazuję wszystko, co z niego dziś wyjęłam, bez oszukiwania;-)

Na pierwszym zdjęciu-plecak we własnej osobie;-)











Na drugim - zawartość mniejszej kieszeni:-o Soczewki kontaktowe, blaszane pudełeczko na... podpaski (z Anglii mam taki wynalazek;-) , książeczka "Bądź odważny", guma do żucia, pomadka ochronna, pisak Sharpie, ołówek, błyszczyk, klucze od pracy, dezynfekujący żel do rąk, stary telefon "na wszelki wypadek" (?), Ibuprom, Glucardiamid, chusteczka higieniczna, puder prasowany, cukierek Zozol i tabletka od bólu gardła:-)









Zdjęcie trzecie to zawartość tajnej mini-kieszonki: jakieś papierki z pracy, ozdobiony dawno temu przez kolegę Ufoka "wafel" pod piwo, inne tabletki od bólu gardła, zniszczona bransoletka LiveStrong, dwie spinki do włosów, dowód osobisty, notesik i futerał z dalszą częścią dokumentów.
Na zdjęciu czwartym zawartość głównej komory. Woda, rękawiczki, pomarańczowa teczka (prawdopodobnie pusta lub prawie pusta:-p) , paczka chusteczek, portfel, brylantyna w wosku (!), kosmetyczka (to granatowe z kwiatkiem, zawartości lepiej pokazywać nie będę:-p) , kalendarz, miś Joda, brudnopis, książka-co-ją-zawsze-mam-przy-sobie;-) i bezrękawnik (!).
Na ostatnim zdjęciu wszystko razem.










Uwierzycie, że chce mi się to nosić do pracy?! Zwykle dochodzi jeszcze coś na ząb, a w te mrozy... termofor! Telefon, którego używam, odtwarzacz mp3 i klucze od mieszkania zwykle lądują w kieszeniach kurtki:-)
No i po co mi tyle rzeczy?...