czwartek, 25 grudnia 2008

Jednak cudowne święta:-)

Chyba moje ustne reklamacje do Szefostwa zostały rozpatrzone pozytywnie:-)
Wczoraj rano małżonek czuł się już znośnie, temperatura wyraźnie spadła.
Spakowaliśmy więc nasze manatki (głównie prezenty;-) w torbę i przed godziną 16-tą taksówka powiozła nas na Wieczerzę do Rodziców.
Było SUPER:-)
To była Wigilia o jakiej marzyłam od dwóch lat:-) W niewielkim, lecz wesołym, gronie: my, Rodzice i Mateusz, Rodzice i Siostra Konrada oraz jego Babcia. Piękna choinka, jak zwykle żywa i ślicznie ubrana. Pod choinką MORZE prezentów:-) Absolutnie DOSKONAŁY barszcz z uszkami i DOSKONAŁA kapusta z grzybami. Pyszne śledzie, sałatka, smażone grzybki... Rozpływający się w ustach sernik - "domek Baby Jagi" (ukłony dla Teściowej:-) i rewelacyjne pierniczki...
Mnóstwo prezentów, a wszystkie trafione:-D
Wesołe rozmowy, żarty, śmiech i rodzinna atmosfera.
Zostaliśmy u Rodziców na noc i dziś spałaszowaliśmy jeszcze cudowne świąteczne śniadanko, o jakim też marzyłam od dawna. Potem piliśmy BOSKĄ kawę z nowego ekspresu Mateusza i oglądaliśmy świetny film "Choć goni nas czas" (polecam!:-)
Teraz jesteśmy już w domku, na stole pali się świeczka, a na oknie - kolorowe lampki. Tylko śniegu trochę mi brak, ale tak naprawdę, to jestem przeszczęśliwa. Że mimo wszystko się udało. Nawet bardzo:-) Że mam taką fajną rodzinę. I w ogóle... Lubię Boże Narodzenie, no;-)
Niniejszym życzę Wam, aby ciąg dalszy świąt był dla Was przewspaniały, przepyszny i przeradosny. I żeby może spadło choć troszeczkę śniegu;-)
Uściski świąteczne:-)

wtorek, 23 grudnia 2008

Coraz bliżej święta ;-)

Kochani!
Co by tu dziś napisać?...
Dzieje się i dziwnie plecie, aż czasem mam ochotę napisać list z pogróżkami... no, Tam, na górę, gdzie podobno Ktoś nad nami czuwa... Ale oczywiście nie napiszę, no bo... Czym mogłabym Tego Kogoś postraszyć? Że przez cały nadchodzący rok będę niegrzeczna? Że nie będę robiła dobrych uczynków? Ha, ha. Akurat. Już widzę, jakby się przestraszył:-p Jedynie ja bym straciła na takim zachowaniu...
Więc, nolens volens, pokornie przyjmuję te dziwne zdarzenia, które na nas spadają przed samymi świętami.
Na dobry początek przedwczoraj rozpadły mi się jedyne buty zimowe. Suwak tak się posypał, że nie dało się ich już normalnie nosić. Zatem wczoraj, z lekko już pokasłującym małżonkiem, wybraliśmy się na obchód Sieradza, w poszukiwaniu przyzwoicie wyglądających zimowych butów za rozsądną cenę. Jest to nie lada wyzwanie, jak zapewne wielu z Was wiadomo. Kupić świetne buty za 300 czy 400 zł to żadna sztuka. Ale jak się ma górny limit koło 160 zł, to robi się to bardziej skomplikowane. Po dwóch godzinach poszukiwań i żmudnego mierzenia (jak ja tego nie znoszę!), udało nam się w końcu nabyć brązowe kozaki-oficerki, za jedyne 100 zł (posezonowe obniżki, hurra!:-)
Jednak to nie koniec przedświątecznych kłopotów, a właściwie dopiero początek. Kiedy wczoraj wieczorem dotarliśmy do naszego łódzkiego mieszkanka, okazało się, że ślubny ma temperaturę 38,5 stopnia. I ból gardła. Dziś rano temperatura skoczyła do ponad 39, powędrowaliśmy więc do lekarza. Pani doktor stwierdziła zapalenie gardła. Ja tam bym strzelała w grypę, ale mój mąż jest zdolny do przechodzenia zwykłego zapalenia gardła z taką gorączką... Dała jakieś leki. Teraz rzeczony małżon leży pod kołdrą, niemal jak zabity, i stara się dojść do siebie.
No bo jutro Wigilia przecie.
Wyczekane, wytęsknione, wypatrywane od dwóch lat (ze względu na zeszłoroczny wyjazd do Anglii przed samymi świętami) Boże Narodzenie, zanosi się znów na niezbyt fajne. A miało być tak pięknie! Wieczerza z rodziną, długie siedzenie, rozmowy, mnóstwo prezentów... Ech... A będzie dobrze, jak w ogóle uda nam się razem pojechać jutro na tę Wigilię...
No i jak tu się nie wkurzać, na Tego, co w górze? Znacie do Niego adres? Może bym chociaż reklamację złożyła?...;-)
Anyway... Życzę Wam ZDROWYCH, spokojnych, smakowitych i naprawdę udanych świąt oraz wszystkiego co najpiękniejsze i najlepsze w Nowym Roku!

niedziela, 7 grudnia 2008

Smutno (o Żabce).

Kochani.
Chcę dzisiaj się z Wami podzielić smutną wiadomością, bo przecież nie zawsze musi tu być wesoło i fajnie. W końcu w życiu nie zawsze jest fajnie...
Dzisiaj w nocy umarła jedna z naszych dwóch szczurzyc:-(
Już od dawna chorowała. Przez jakiś czas, gdy ją przywieźliśmy do naszego obecnego mieszkanka, wydawało się, że jest lepiej. Stała się żywsza, miała lepszy apetyt. Ale wróg ciągle czaił się podstępnie i kilka dni temu ujawnił się ponownie. Próbowaliśmy jej pomóc, leczyliśmy przez te ostatnie dni. Ale znieczulenie, w którym miała wczoraj zabieg otwarcia ropnia, okazało się dla niej zbyt dużym obciążeniem. Obudziła się z niego, ale chyba tylko po to, żeby się z nami pożegnać...
Niestety, w nocy zasnęła na zawsze.
Była bardzo kochanym, a przede wszystkim dzielnym małym zwierzątkiem. Bohatersko i długo opierała się chorobie, która ją toczyła. Będziemy za nią tęsknić i mamy nadzieję, że jest już w Szczurzym Niebie. Pochowaliśmy ją w małym lasku, pod brzozą.
Teraz musimy na spokojnie się zastanowić co dalej, bo szczury to zwierzęta stadne, a Sasza została sama. Rozważamy przygarnięcie kolejnej młodej dziewczynki, podobno nie powinno być wówczas wielkiego problemu z połączeniem... No ale poważnie zastanowimy się nad tym dopiero za parę dni, jak ochłoniemy i znajdziemy trochę czasu.
Ściskam Was wszystkich serdecznie:-*

piątek, 21 listopada 2008

Praleczka, kania i "Katastrofy w przestworzach".

Dosyć dawno nie pisałam.
Życie toczy się normalnym rytmem, czyli za szybko;-p

Z ciekawszych zdarzeń...
Kupiliśmy praleczkę, jak już pewnie większość z Was wie:-) Ta, która była w tym mieszkaniu, baaardzo wiekowy Polar, odmówiła współpracy, jak tylko zaczęliśmy jej takową sugerować;-) Najpierw ujawniła olbrzymie dziury w wężu odprowadzającym wodę do filtra. Po jego wymianie okazało się niestety, że silnik jest zepsuty. A nasz miły właściciel mieszkania poważnie się rozchorował, trafił do szpitala (życzymy dużo zdrowia!), i nie było komu załatwić naprawy (o ile takowa by się opłacała). Pani właścicielka powiedziała, że jeśli chcemy kupić i wstawić swoją pralkę, możemy tej się pozbyć. W zaistniałej sytuacji, zmęczeni wożeniem prania na Chojny (albo co gorsza do Sieradza), zdecydowaliśmy się wreszcie na zakup naszej własnej, zupełnie nowej praleczki:-) Po krótkim rekonesansie upolowaliśmy po fajnej promocji, w znanym sklepie "nie dla idiotów", zgrabniutkiego niedużego Boscha, z ładownością 4,5 kg, w sam raz dla nas:-) Wczoraj oboje z małżonkiem siedzieliśmy w kuchni na podłodze, naprzeciwko pralki (robiącej drugie już w swojej karierze pranie) i gapiliśmy się w szybkę od bębna jak w telewizor;-) Praleczka jest cudna, działa idealnie, dość cicho, super odwirowuje, wyciągamy pranie prawie suche! Jestem zachwycona. A ten zapach świeżutkiego prania, zaraz po otwarciu drzwiczek... Bezcenny;-)

Teraz coś śmiesznego:-) Tytułowa kania ma zabawną historię, zupełnie prawdziwą. Pracowałam wczoraj w przedszkolu z pewnym sympatycznym, gadatliwym sześciolatkiem. Dałam mu do wykonania zadanie, w którym są cztery rzędy rysuneczków przedstawiających po cztery różne przedmioty czy zwierzęta. W każdym rzędzie trzeba wskazać jedną rzecz niepasującą do trzech pozostałych i pokolorować ją. Drugi rządek ukazuje gruszkę, jabłko, śliwkę i grzybka - na moje oko - muchomorka. Chłopiec prawidłowo wskazuje grzybka i zaczyna kolorować plamki na kapeluszu... na brązowo. Pytam się go "Te kropki powinny być brązowe? To nie jest muchomor?" A on mi na to "Nie, to jest przecież kania" :-D Pomalował jeszcze kapelusz na jasno-szaro, pozostawiając nóżkę białą. No, kania jak w mordę strzelił:-) Pytam "Znasz jeszcze jakieś grzyby?", a on: "Tak. Kurki, maślaki, podmaślaki..." :-D Aaa, UWIELBIAM dzieci! :-)

Kiedy akurat nie jestem w pracy i nie muszę robić nic w domu (albo gdy mi się nie chce;-) oglądam sobie w internecie jeden z moich ulubionych dokumentalnych seriali: "Katastrofy w przestworzach". Nie muszę chyba nikomu wyjaśniać, czego serial dotyczy. Oglądam z niezrozumiałą dla siebie fascynacją (przecież ja się boję latać, boję się samolotów! po co się jeszcze nakręcam???) i coraz bardziej fascynują mnie samoloty w ogóle... Kto wie, może na starość zrobię nawet licencję pilota?... ;-)


Tym surrealistycznym akcentem żegnam się z Wami na dziś.
Do następnego:-)

PS. Edycja:-) Właśnie oglądam odcinek "Katastrof...", w którym kapitan mówi przez głośniki coś, co mogę przetłumaczyć: "Panie i panowie, mówi kapitan. Mamy niewielki problem. Wszystkie cztery silniki wysiadły. Robimy co w naszej mocy, aby opanować sytuację. Ufam, że nie jesteście państwo zbyt mocno zestresowani". Ha, ha:-D Ale wiecie co? WYLĄDOWALI!!!

poniedziałek, 10 listopada 2008

Najwspanialszy wieczór tego roku:-D

Niniejszym chciałam podziękować tu tym, którzy bezpośrednio przyczynili się do tego, że wieczór minionej soboty, dnia 8 listopada, okazał się najfantastyczniejszym chyba w tym roku.
Uściski i buziale tysiąckrotne dla mojego męża, Michasia (z którym udało nam się wreszcie spotkać, po 11 miesiącach), Ufoka oraz państwa Killerów;-) Kocham Was:-D
Dla niewtajemniczonych i niebiorących udziału... Wieczór zaczął się sympatycznie lecz niepozornie u Miśka w domu, gdzie wyściskaliśmy się za wszystkie czasy, uradowani spotkaniem po wielu miesiącach oraz pogadaliśmy o sprawach bieżących. Zostaliśmy też z małżonem ugoszczeni przez szanownych Rodziców Miśka pysznym ciastem z kremem i winkiem domowej produkcji. Zjadłszy i wypiwszy rzeczone produkty, udaliśmy się spacerkiem po wieczornym Sieradzu do ulubionego miejsca spotkań, tj. do pubu Strefa69, gdzie umówiliśmy się z resztą wymienionej wcześniej ekipy. Po radosnych powitaniach i wypiciu po szklaneczce (niektórzy piwa, niektórzy soku), zeszliśmy do piwnicy, gdzie znajduje się jedna z moich ulubionych gier, mianowicie tzw.piłkarzyki, znane też jako bakaraki. W rozmaitych, zmieniających skład, drużynach rozegraliśmy kilka meczy, wyjąc przez większość czasu ze śmiechu, głównie za sprawą Ufoka, którego inteligentne skojarzenia i cięte riposty po prostu rozkładają mnie na łopatki:-) Dawno tak się nie śmiałam, do łez, do bólu brzucha. To przypomniało mi dawne czasu (tzn. sprzed kilku lat), kiedy to dosyć często udawało nam się podobnie spędzać wieczory w Sieradzu i uwielbiałam to. Dzięki temu poczułam się, jakbym znów miała 20 lat i była beztroską studentką:-) Anyway, po piłkarzykach i kolejnej szklaneczce podjechaliśmy autkiem (prowadzonym oczywiście przez jedyną osobę posiadającą jednocześnie prawo jazdy i całkowitą trzeźwość, tj. Olę) w okolice ulubionej naszej pizzerii, bo towarzystwo zgłodniało. W tejże pizzerii wciągnęliśmy dwie wielkie pizze, zaśmiewając się znów do łez i gadając o wszystkim. Tak nam zleciał czas do północy, choć cała zabawa zaczęła się przecież o 17-tej:-) Z pizzerii udaliśmy się spacerkiem do domu, żegnając po drodze najpierw Killerów, a spory kawałek dalej-Ufoka i Miśka... Ostatecznie dotarliśmy do domu o pierwszej.
Do dziś mnie bolą mięśnie brzucha od śmiechu;-)
Oczywiście mam pewien niedosyt, bo z takim towarzystwem zawsze chce się jeszcze i jeszcze przebywać... Ale czuję, że zaspokoiłam "pierwszy głód", wywołany naszym pobytem w Anglii i wieloma pilnymi i czasochłonnymi sprawami po powrocie.
Oby więcej takich wieczorów. Życzę tego sobie i Wam, kochani:-*

piątek, 7 listopada 2008

Porządki na dysku i inne duperelki.

Kochani!
Przede wszystkim chciałam z przyjemnością poinformować, że w ramach porządków na moim pulpicie i powiązanych z tym operacji, dodałam WRESZCIE na Picasę zdjęcia z ostatniego dnia naszego pobytu na Wyspach, czyli z Liverpoolu, w którym zatrzymaliśmy się na prę godzin w drodze na lotnisko. (Ale długie zdanie;-) Trochę późno, ale mam nadzieję, że mimo wszystko chętnie je obejrzycie. W każdym razie bardzo zapraszam tutaj.
Już prawie zapomniałam jak było w Anglii. Chyba chciałam zapomnieć, bo nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu, ale... Liverpool wspominam bardzo miło (może dlatego, że to był ostatni dzień tego niezbyt szczęśliwego czasu;-) i nawet chętnie bym tam kiedyś wróciła. Główną atrakcją było muzeum The Beatles Story. Baaardzo ciekawe, pełno naprawdę świetnych eksponatów, autentycznych instrumentów, strojów itp. Odtworzone istotne wnętrza (np. klub Cavern, gdzie narodził się zespół), piękne zdjęcia no i w ogóle cud-miód. Nawet nie trzeba dobrze angielskiego znać, bo audioguide'a (czyli elektronicznego "oprowadzacza" ze słuchawkami) można sobie zaprogramować na język polski:-) Drogo, ale warto na 100%. Jakbyście kiedyś trafili do Liverpoolu, polecam z czystym sumieniem (tylko zarezerwujcie sobie ze dwie godziny minimum, żeby na spokojnie wszystko obejrzeć i się podelektować:-)
Ze spraw bardziej aktualnych...
W przedszkolu dużo się dzieje, wczoraj zgłoszono mi dwa kolejne zapotrzebowania na obserwację, jeden biedulek klnie i wali głową o ścianę (podobno, nie widziałam tego jeszcze), a drugi biedulek prawdopodobnie jest lekko upośledzony, a w każdym razie poniżej normy intelektualnej. Duże przedszkole to i dużo kłopotów. Jestem też już pełnoprawnym członkiem ciała pedagogicznego, co oznacza, że będę musiała brać udział w radach i składać jakieś sprawozdania... Brrr... Pierwsza moja rada prawdopodobnie jakoś w styczniu...
A tak poza tym, to zmywam, sprzątam, gotuję, wieszam i zdejmuję pranie, odkurzam itp;-p Aby się oderwać, śmigam po necie i, między innymi, piszę tutaj:-)
Mam nadzieję, że ktoś mnie jeszcze czyta. Proszę o zameldowanie się;-)
Tymczasem uściskowuję serdecznie i zmykam:-)

poniedziałek, 3 listopada 2008

Nareszcie jestem:-D

Cóż, trochę potrwało, zanim udało nam się dostać nasz własny internet. Ostatniego posta zamieściłam równo miesiąc temu... Ale wreszcie JEST!:-)
Mam nadzieję, że teraz będę się ujawniać z nieco lepszą częstotliwością;-)
Żyjemy sobie w miarę spokojnie, dni są do siebie podobne... Konrad dużo pracuje, ja tylko dwa razy w tygodniu, ale za to zajmuję się domem;-) Dziś wysprzątałam na błysk kuchnię;-p Teraz w garze dochodzi leczo, które doprowadziło pana od internetu do łez;-p Jeśli komuś nie wiadomo, to zdradzę, że robienie leczo zaczyna się od podsmażenia cebuli z czosnkiem... I już sekret wyjaśniony;-p Ja też się spłakałam...
W przedszkolu pracuje mi się fajnie. Dzieci są różne (kwadratowe i podłużne;-) , niektóre bardziej kłopotliwe, inne mniej, ale generalnie w większości urocze. Niektórzy mnie straszyli, że po tej pracy zastanowię się parę razy, czy chcę mieć własne dzieci... Chcę, nawet bardziej niż przedtem:-) To są po prostu najcudniejsze istoty pod słońcem:-D
W sumie to rozglądam się nieśmiało za drugą połówką etatu, też bardzo chętnie z dziećmi. Może słyszeliście o jakimś wolnym miejscu?...;-)

piątek, 3 października 2008

Znikam na trochę...


Nie wiem czy ktoś tu w ogóle zagląda. Mam szczerą nadzieję, że tak;-)
Dziś przeprowadzka, a więc pakowanie, stres i nerwy... Nie cierpię tego, a to już trzecia w ciągu dwóch lat:-/ Oby przedostatnia;-)
Tak więc od rana zbieram swoje manatki, rozsypane po domu Rodziców i z przerażeniem obserwuję jak rośnie stos klamotów do zabrania. Nie mam pojęcia jak to się dzieje. Po raz trzeci w ciągu tych dwóch lat jestem tak samo zszokowana: "TO MY MAMY TYLE RZECZY???".
No ale za to już za kilka godzin będziemy u siebie:-) No, nie do końca, bo to w końcu wynajem, ale jednak będziemy "na swoim". Pomieszkiwanie w salonie, u najcudniejszych nawet rodziców, nie jest najszczęśliwszym sposobem na życie młodego małżeństwa;-p
Niestety po przeprowadzce na jakiś czas zniknę stąd. Po prostu na początku nie będziemy mieć netu:-/
Oczywiście jak tylko będziemy on-line, zamelduję się:-)
Tymczasem pozdrawiam gorąco!

poniedziałek, 29 września 2008

Na walizkach.

Przeprowadzka tuż, tuż.
Mieszkanie zwalnia się od jutra, właściciele jeszcze chcą trochę posprzątać, tak że pod koniec tygodnia będziemy mogli tam zataszczyć swoje manatki. Co nie będzie zadaniem prostym;-p
W tej chwili nasze rzeczy znajdują się po kawałku w trzech domach: u moich rodziców (głównie ciuchy i moje kosmetyki), u rodziców pana małżonka, czyli teściów (też ciuchy, jakieś sprzęty no i klatka ze zwierzętami) oraz u naszych zacnych przyjaciół Killerów, w piwnicy (sprzęty kuchenne, ręczniki, pościel). Tak więc żyjemy w tej chwili (a chwila ta trwa niestety od ponad miesiąca) dość prowizorycznie, z tym, co udało nam się ulokować u rodziców, w kąciku salonu;-) Niezależnie od tego, czego potrzebuję, muszę szperać i grzebać w plecakach i przepastnych kosmetyczkach. Co gorsza od czasu do czasu okazuje się, że coś, co chciałabym założyć w ogóle nie znajduje się w tym mieszkaniu i muszę chwilowo o tym zapomnieć. Podobnie rzecz się ma z moimi "zawodowymi" książkami i papierami-część jest ze mną w Łodzi, część u teściów. Z wątpliwościami zawodowymi radzę więc sobie jak umiem, podkradając fachową literaturę Mamie;-)
Kiedy przyjdzie do przeprowadzki, będziemy musieli jakoś przemieścić nasze rzeczy z mieszkania rodziców, z mieszkania Killerów, a potem, przy sprzyjającej okoliczności (tzn. jak się uda zorganizować transport) resztę całego tego majdanu z Sieradza.
OJ:-/ Oto co mam do powiedzenia na ten temat.
Nie lubię przeprowadzek i stresują mnie one niezmiernie, a to już trzecia w moim krótkim dorosłym życiu, co gorsza druga z miasta do miasta:-/ I niestety nie mogę powiedzieć, że "mam nadzieję, że ostatnia", bo wiem, że za niezbyt długi czas (rok, półtora?...) będziemy się stamtąd wynosić (w końcu nie można wiecznie mieszkać w wynajętej kawalerce, tym bardziej, że planujemy na przyszły rok powiększenie rodziny).
Ale w sumie, póki co (pomijając konieczność przeprowadzki), cieszę się bardzo na tę zmianę. Dwa lata po ślubie chcemy wreszcie zaznać trochę prawdziwej samodzielności, rządzić się i prowadzić dom po swojemu... Wiadomo, że nie ma jak obiadki Mamy czy Taty, które czekają na stole, gdy się wraca do domu. Ale z drugiej strony... Czas już pobyć kurą domową;-) Może wreszcie rozwinę się kulinarnie, a może nawet... polubię kucharzenie? Kto wie?;-)
Tymczasem trzymajcie kciuki za naszą przeprowadzkę. Żeby poszła sprawnie i przyjemnie (o ile to możliwe;-p) i żebyśmy już mogli się cieszyć byciem "na swoim" zamiast "na walizkach":-)

wtorek, 23 września 2008

Proza życia...

Mam katar.
Jestem zmęczona.
Przeszłam dziś w pracy wstępne szkolenie BHP, żadna frajda, tylko dużo czytania i podpisywania - zasady użytkowania czajnika elektrycznego, komputera, drukarki, kserokopiarki, niszczarki (łącznie z zaleceniem, żeby do tej ostatniej nie wkładać rączek;-) Obłęd w ciapki. Na koniec zasypałam panu od BHP szafkę proszkiem z gaśnicy proszkowej, bo powiedział, że jak nacisnę dźwignię, nic się nie powinno stać, bo wskaźnik ciśnienia pokazuje, że ciśnienia niet;-p No, jakieś chyba jednak było;-p Pan powiedział, że mam się nie przejmować, bo to przecież on mi pozwolił;-)
A "mój" gabinecik pachnie... Sama nie wiem, jak to określić. To taki specyficzny zapach gabinetu psychologicznego. Mówię Wam, pokój mojej Mamy w poradni pachnie tak samo:-) Nie wiem co to jest:-o
I pogoda jakaś taka nieszczególna. Listopadowa, choć to wrzesień.
Mąż też zmęczony i podziębiony...

Ot, proza życia... Oby do lata;-)

niedziela, 21 września 2008

Inauguracja;-)

Kochani!
Rozpoczynam pisanie tego bloga... ot tak, bo mam ochotę na prawdziwego, mojego własnego bloga. Bo dobrze mi się tu pisało. Bo mam nadzieję, że czasem ktoś ze "starych znajomych" tu zajrzy:-)
Po powrocie z Anglii rozpoczęłam zupełnie nowy etap życia.
Tamto... Rozpłynęło się, nie wiem jak i gdzie, ale gdy o tym myślę, nie mogę sobie przypomnieć, jak to właściwie było. Czy w ogóle było?...
Nawet jak było to minęło, teraz jest nowe.
Jestem psychologiem, nie kelnerką.
W przedszkolu, nie w hotelu.
Mieszkam w Łodzi, na razie nigdzie dalej się nie wybieram. No, chyba że na weekend, do mojego Sieradza kochanego:-)
To tyle.
Nowe życie uważam za otwarte;-)
Zapraszam do czytania i komentowania.