piątek, 21 listopada 2008

Praleczka, kania i "Katastrofy w przestworzach".

Dosyć dawno nie pisałam.
Życie toczy się normalnym rytmem, czyli za szybko;-p

Z ciekawszych zdarzeń...
Kupiliśmy praleczkę, jak już pewnie większość z Was wie:-) Ta, która była w tym mieszkaniu, baaardzo wiekowy Polar, odmówiła współpracy, jak tylko zaczęliśmy jej takową sugerować;-) Najpierw ujawniła olbrzymie dziury w wężu odprowadzającym wodę do filtra. Po jego wymianie okazało się niestety, że silnik jest zepsuty. A nasz miły właściciel mieszkania poważnie się rozchorował, trafił do szpitala (życzymy dużo zdrowia!), i nie było komu załatwić naprawy (o ile takowa by się opłacała). Pani właścicielka powiedziała, że jeśli chcemy kupić i wstawić swoją pralkę, możemy tej się pozbyć. W zaistniałej sytuacji, zmęczeni wożeniem prania na Chojny (albo co gorsza do Sieradza), zdecydowaliśmy się wreszcie na zakup naszej własnej, zupełnie nowej praleczki:-) Po krótkim rekonesansie upolowaliśmy po fajnej promocji, w znanym sklepie "nie dla idiotów", zgrabniutkiego niedużego Boscha, z ładownością 4,5 kg, w sam raz dla nas:-) Wczoraj oboje z małżonkiem siedzieliśmy w kuchni na podłodze, naprzeciwko pralki (robiącej drugie już w swojej karierze pranie) i gapiliśmy się w szybkę od bębna jak w telewizor;-) Praleczka jest cudna, działa idealnie, dość cicho, super odwirowuje, wyciągamy pranie prawie suche! Jestem zachwycona. A ten zapach świeżutkiego prania, zaraz po otwarciu drzwiczek... Bezcenny;-)

Teraz coś śmiesznego:-) Tytułowa kania ma zabawną historię, zupełnie prawdziwą. Pracowałam wczoraj w przedszkolu z pewnym sympatycznym, gadatliwym sześciolatkiem. Dałam mu do wykonania zadanie, w którym są cztery rzędy rysuneczków przedstawiających po cztery różne przedmioty czy zwierzęta. W każdym rzędzie trzeba wskazać jedną rzecz niepasującą do trzech pozostałych i pokolorować ją. Drugi rządek ukazuje gruszkę, jabłko, śliwkę i grzybka - na moje oko - muchomorka. Chłopiec prawidłowo wskazuje grzybka i zaczyna kolorować plamki na kapeluszu... na brązowo. Pytam się go "Te kropki powinny być brązowe? To nie jest muchomor?" A on mi na to "Nie, to jest przecież kania" :-D Pomalował jeszcze kapelusz na jasno-szaro, pozostawiając nóżkę białą. No, kania jak w mordę strzelił:-) Pytam "Znasz jeszcze jakieś grzyby?", a on: "Tak. Kurki, maślaki, podmaślaki..." :-D Aaa, UWIELBIAM dzieci! :-)

Kiedy akurat nie jestem w pracy i nie muszę robić nic w domu (albo gdy mi się nie chce;-) oglądam sobie w internecie jeden z moich ulubionych dokumentalnych seriali: "Katastrofy w przestworzach". Nie muszę chyba nikomu wyjaśniać, czego serial dotyczy. Oglądam z niezrozumiałą dla siebie fascynacją (przecież ja się boję latać, boję się samolotów! po co się jeszcze nakręcam???) i coraz bardziej fascynują mnie samoloty w ogóle... Kto wie, może na starość zrobię nawet licencję pilota?... ;-)


Tym surrealistycznym akcentem żegnam się z Wami na dziś.
Do następnego:-)

PS. Edycja:-) Właśnie oglądam odcinek "Katastrof...", w którym kapitan mówi przez głośniki coś, co mogę przetłumaczyć: "Panie i panowie, mówi kapitan. Mamy niewielki problem. Wszystkie cztery silniki wysiadły. Robimy co w naszej mocy, aby opanować sytuację. Ufam, że nie jesteście państwo zbyt mocno zestresowani". Ha, ha:-D Ale wiecie co? WYLĄDOWALI!!!

poniedziałek, 10 listopada 2008

Najwspanialszy wieczór tego roku:-D

Niniejszym chciałam podziękować tu tym, którzy bezpośrednio przyczynili się do tego, że wieczór minionej soboty, dnia 8 listopada, okazał się najfantastyczniejszym chyba w tym roku.
Uściski i buziale tysiąckrotne dla mojego męża, Michasia (z którym udało nam się wreszcie spotkać, po 11 miesiącach), Ufoka oraz państwa Killerów;-) Kocham Was:-D
Dla niewtajemniczonych i niebiorących udziału... Wieczór zaczął się sympatycznie lecz niepozornie u Miśka w domu, gdzie wyściskaliśmy się za wszystkie czasy, uradowani spotkaniem po wielu miesiącach oraz pogadaliśmy o sprawach bieżących. Zostaliśmy też z małżonem ugoszczeni przez szanownych Rodziców Miśka pysznym ciastem z kremem i winkiem domowej produkcji. Zjadłszy i wypiwszy rzeczone produkty, udaliśmy się spacerkiem po wieczornym Sieradzu do ulubionego miejsca spotkań, tj. do pubu Strefa69, gdzie umówiliśmy się z resztą wymienionej wcześniej ekipy. Po radosnych powitaniach i wypiciu po szklaneczce (niektórzy piwa, niektórzy soku), zeszliśmy do piwnicy, gdzie znajduje się jedna z moich ulubionych gier, mianowicie tzw.piłkarzyki, znane też jako bakaraki. W rozmaitych, zmieniających skład, drużynach rozegraliśmy kilka meczy, wyjąc przez większość czasu ze śmiechu, głównie za sprawą Ufoka, którego inteligentne skojarzenia i cięte riposty po prostu rozkładają mnie na łopatki:-) Dawno tak się nie śmiałam, do łez, do bólu brzucha. To przypomniało mi dawne czasu (tzn. sprzed kilku lat), kiedy to dosyć często udawało nam się podobnie spędzać wieczory w Sieradzu i uwielbiałam to. Dzięki temu poczułam się, jakbym znów miała 20 lat i była beztroską studentką:-) Anyway, po piłkarzykach i kolejnej szklaneczce podjechaliśmy autkiem (prowadzonym oczywiście przez jedyną osobę posiadającą jednocześnie prawo jazdy i całkowitą trzeźwość, tj. Olę) w okolice ulubionej naszej pizzerii, bo towarzystwo zgłodniało. W tejże pizzerii wciągnęliśmy dwie wielkie pizze, zaśmiewając się znów do łez i gadając o wszystkim. Tak nam zleciał czas do północy, choć cała zabawa zaczęła się przecież o 17-tej:-) Z pizzerii udaliśmy się spacerkiem do domu, żegnając po drodze najpierw Killerów, a spory kawałek dalej-Ufoka i Miśka... Ostatecznie dotarliśmy do domu o pierwszej.
Do dziś mnie bolą mięśnie brzucha od śmiechu;-)
Oczywiście mam pewien niedosyt, bo z takim towarzystwem zawsze chce się jeszcze i jeszcze przebywać... Ale czuję, że zaspokoiłam "pierwszy głód", wywołany naszym pobytem w Anglii i wieloma pilnymi i czasochłonnymi sprawami po powrocie.
Oby więcej takich wieczorów. Życzę tego sobie i Wam, kochani:-*

piątek, 7 listopada 2008

Porządki na dysku i inne duperelki.

Kochani!
Przede wszystkim chciałam z przyjemnością poinformować, że w ramach porządków na moim pulpicie i powiązanych z tym operacji, dodałam WRESZCIE na Picasę zdjęcia z ostatniego dnia naszego pobytu na Wyspach, czyli z Liverpoolu, w którym zatrzymaliśmy się na prę godzin w drodze na lotnisko. (Ale długie zdanie;-) Trochę późno, ale mam nadzieję, że mimo wszystko chętnie je obejrzycie. W każdym razie bardzo zapraszam tutaj.
Już prawie zapomniałam jak było w Anglii. Chyba chciałam zapomnieć, bo nie był to najszczęśliwszy okres w moim życiu, ale... Liverpool wspominam bardzo miło (może dlatego, że to był ostatni dzień tego niezbyt szczęśliwego czasu;-) i nawet chętnie bym tam kiedyś wróciła. Główną atrakcją było muzeum The Beatles Story. Baaardzo ciekawe, pełno naprawdę świetnych eksponatów, autentycznych instrumentów, strojów itp. Odtworzone istotne wnętrza (np. klub Cavern, gdzie narodził się zespół), piękne zdjęcia no i w ogóle cud-miód. Nawet nie trzeba dobrze angielskiego znać, bo audioguide'a (czyli elektronicznego "oprowadzacza" ze słuchawkami) można sobie zaprogramować na język polski:-) Drogo, ale warto na 100%. Jakbyście kiedyś trafili do Liverpoolu, polecam z czystym sumieniem (tylko zarezerwujcie sobie ze dwie godziny minimum, żeby na spokojnie wszystko obejrzeć i się podelektować:-)
Ze spraw bardziej aktualnych...
W przedszkolu dużo się dzieje, wczoraj zgłoszono mi dwa kolejne zapotrzebowania na obserwację, jeden biedulek klnie i wali głową o ścianę (podobno, nie widziałam tego jeszcze), a drugi biedulek prawdopodobnie jest lekko upośledzony, a w każdym razie poniżej normy intelektualnej. Duże przedszkole to i dużo kłopotów. Jestem też już pełnoprawnym członkiem ciała pedagogicznego, co oznacza, że będę musiała brać udział w radach i składać jakieś sprawozdania... Brrr... Pierwsza moja rada prawdopodobnie jakoś w styczniu...
A tak poza tym, to zmywam, sprzątam, gotuję, wieszam i zdejmuję pranie, odkurzam itp;-p Aby się oderwać, śmigam po necie i, między innymi, piszę tutaj:-)
Mam nadzieję, że ktoś mnie jeszcze czyta. Proszę o zameldowanie się;-)
Tymczasem uściskowuję serdecznie i zmykam:-)

poniedziałek, 3 listopada 2008

Nareszcie jestem:-D

Cóż, trochę potrwało, zanim udało nam się dostać nasz własny internet. Ostatniego posta zamieściłam równo miesiąc temu... Ale wreszcie JEST!:-)
Mam nadzieję, że teraz będę się ujawniać z nieco lepszą częstotliwością;-)
Żyjemy sobie w miarę spokojnie, dni są do siebie podobne... Konrad dużo pracuje, ja tylko dwa razy w tygodniu, ale za to zajmuję się domem;-) Dziś wysprzątałam na błysk kuchnię;-p Teraz w garze dochodzi leczo, które doprowadziło pana od internetu do łez;-p Jeśli komuś nie wiadomo, to zdradzę, że robienie leczo zaczyna się od podsmażenia cebuli z czosnkiem... I już sekret wyjaśniony;-p Ja też się spłakałam...
W przedszkolu pracuje mi się fajnie. Dzieci są różne (kwadratowe i podłużne;-) , niektóre bardziej kłopotliwe, inne mniej, ale generalnie w większości urocze. Niektórzy mnie straszyli, że po tej pracy zastanowię się parę razy, czy chcę mieć własne dzieci... Chcę, nawet bardziej niż przedtem:-) To są po prostu najcudniejsze istoty pod słońcem:-D
W sumie to rozglądam się nieśmiało za drugą połówką etatu, też bardzo chętnie z dziećmi. Może słyszeliście o jakimś wolnym miejscu?...;-)