sobota, 25 czerwca 2011

Wakacyjnych wspomnień ciąg dalszy.

Obiad dla nas wstawiony do pieca, zupka jarzynowa w brzuchu Dziecia, można pisać dalej ;-)

Kiedy poznałam Konrada, przestałam jeździć z Rodzicami w góry (czy gdziekolwiek). Myślę, że nie dlatego, że go poznałam, ale to po prostu był już taki czas - gdybym była wtedy tzw. singielką, to pewnie zaczęłabym jeździć z koleżankami...

Pierwsze nasze wspólne wakacje to wspomniany już obóz harcerski w Bieszczadach - jakoś niewiele stamtąd pamiętam, ale może usprawiedliwia mnie fakt, że byłam otumaniona zakochaniem ;-) To co utkwiło mi w głowie, to mój wielki pech zdrowotny - w czasie pobytu zrobił mi się ohydny czyrak, użądliło mnie jakieś dziadostwo w stopę (podejrzewam, że był to szerszeń) - przez kilka dni nie mogłam chodzić, a tuż przed powrotem dorobiłam się kaszlu i gorączki; jak się okazało po przyjeździe do Sieradza - miałam zmiany w oskrzelach i chyba w płucach nawet. Przyszli teściowie leczyli mnie jak własną córkę :-) Tego samego lata wybraliśmy się we dwoje pod namiot, na wieś, do teściów kuzynki Agnieszki. Wieś nazywała się Mogilno, myliśmy się głównie szlauchem, a produkty żywnościowe trzymaliśmy w torbie termicznej w dołku wykopanym w ziemi :-) Było dosyć ekstremalnie, ale... byliśmy we dwoje i oczywiście tylko to się wtedy liczyło :-)

Kolejne lata to krótkie improwizowane wyjazdy z ekipą sieradzką, pod namioty albo do domków letniskowych. Najpierw, chyba po mojej maturze, obskurne pole namiotowe Szałe pod Sieradzem. Wesoła gromadka, piękna pogoda, niezbyt czysty zalew :-) Moje główne skojarzenia z tym wyjazdem - dziurawy ponton, który posłużył do wyprawy niejakiego Fakulca po gruszki. Jedzenie "gorących kubków" w środku nocy przed namiotem. Spacery do wsi po denaturat do kochera :-D

Później (nie pamiętam czy rok czy dwa lata) - Borki (wedle folderu reklamowego - lepsze od Majorki ;-) z Michałem i Markiem. Noce w namiotach, podróże stopem do Tomaszowa, rezerwat Niebieskie Źródła, bilard w naleśnikarni, wieczorne spacery, gapienie się w gwiazdy, wypatrywanie nietoperzy, długie rozmowy o pierdołach :-) Fantastycznie wspominam tamte kilka dni.



Ślesin












Któreś kolejne wakacje, pewnie rok później, to Ślesin, tym razem domek letniskowy, nasza dwójka, Marek i Ufo. Boski pstrąg w pobliskiej smażalni, ping-pong z Ufokiem, chińskie zupki jedzone na ganku, spacery po okolicy, rowery wodne i... kajak (tak odważyłam się!)

Dalej surrealistyczne Dresso pod Sulejowem - drewniane domki w środku niczego, a dokładniej w środku lasu. Niedaleko bilard, piłkarzyki, rzeka, do której pierwszego popołudnia wleźliśmy w ubraniach i pizza w Sulejowie. Tego dnia, gdy byliśmy na tej pizzy, urodził się syn Agnieszki - Kubuś. Pamiętam jak dziś telefon od mojej Mamy - wyszłam na taras tej pizzerii i podekscytowana słuchałam nowin.

W 2008 roku wakacje spędziliśmy w Anglii, szykując się już psychicznie do powrotu po kilku miesiącach "wygnania" - dokładnie 18 sierpnia wsiedliśmy w Liverpoolu w samolot do Łodzi :-)

Dwa lata temu kilka dni znowu w Borkach, tym razem nie pod namiotem, a w drewnianym domku i nie z Misiem i Markiem, ale z Ufokiem. I znowu naleśnikarnia (niestety - bilard zlikwidowali), wyprawy do Tomaszowa (tym razem nie stopem, a Mazdą Ufoka), spacery na tamę i długie sesje badmintona na trawie :-) Stamtąd miły kolega Ufo odwiózł nas do hotelu SPA Magellan, w którym to weekendowy pobyt wygrał mój małżonek. Było bosko - basen, jacuzzi, fantastyczne jedzenie, a za oknem - las. In minus - Konrad wrócił stamtąd z poważnym zapaleniem ucha. No ale było, minęło. Pamiątką po tej chorobie jest... hodowana do dziś broda ;-) Nie chciało mu się wtedy golić i jakoś mu się spodobało ;-)


Borki 2 (foto Ufoka)







Zeszłoroczne wakacje wspominam z mieszanymi uczuciami. Nigdzie nie byliśmy. Remontowaliśmy mieszkanie. A właściwie Konrad remontował, no i robotnicy. Pył, brud, smród, hałas, bajzel... Ale jednocześnie to miłe wspomnienia, bo na tamten czas przypadł drugi trymestr mojej ciąży. A więc nie tylko pamiętam brud i hałas, ale też upragnione zaokrąglanie się brzucha, pierwsze wyraźne ruchy małego, USG połówkowe, na którym dowiedzieliśmy się, że Tymek to Tymek...
Mnóstwo, mnóstwo wspomnień - piosenek, kolorów, zapachów, rozmów. I prawie same miłe. Oczywiście pamiętam, że nie było zawsze idealnie - czasem się chorowało, kłóciło z Rodzicami albo z Konradem, czasem pogoda była do bani, żarcie nie takie, w łazience zimna woda (albo dobrze jak łazienka w ogóle była - patrz pole namiotowe Szałe), czy rzeczony remont... Ale trzymam się tych dobrych momentów i wspominam je z wielkim uśmiechem na twarzy :-)

W tym roku... Cóż, fundusze chyba nie pozwolą nam na żaden wyjazd, zresztą przy tak małym dziecku muszą być jednak względnie dobre warunki - choćby ciepła woda, łóżko, kuchenka. Odwiedzimy pewnie Sieradz - będziemy chodzić na lody i nad rzekę, oglądać pociągi, odwiedzać prababcię... I będzie też ekstra :-)
A za rok... Kto wie? Może wypuścimy się z małym pod namiot do Borek? ;-) Na Majorce nie byłam, nie mam porównania. Marek twierdzi, że Majorka jednak fajniejsza, ale mnie tam się w Borkach podoba ;-)

Wakacyjne wspomnienia.

Zainspirowała mnie do tego wpisu Mama, wspominając swoje różne wakacyjne eskapady...
Jak niemal wszyscy - uwielbiałam i uwielbiam wakacje. Oczywiście gdy byłam dzieckiem i nastolatką, były bardziej ekscytujące choćby z tego względu, że nie chodziło się do szkoły;-) Niemniej do tej pory czuję, że ten czas ma w sobie coś magicznego, być może dlatego, że jako pracownicy oświaty oboje z małżonkiem mamy w zasadzie nadal prawdziwe wakacje :-)

Pierwszych moich wyjazdów wakacyjnych nie pamiętam, kojarzę tylko ze slajdów czy zdjęć - mała Kasia w Ldzaniu - w kapelusiku, wśród krzaków, zapewne z jakimiś owocami. Troszkę starsza - w Dziwnowie, bawi się w piasku ze starszą kuzynką Anią. Potem już z małym Mateuszkiem - w Szczawinie... Stamtąd mam jakieś przebitki wspomnień - kleszcz w ramieniu, karmienie kur... Niewiele więcej.
Tak naprawdę jakieś żywsze wspomnienia dotyczą dopiero wczasów w Pogorzelicy - zorganizowane spacery po lesie, gdzie zgubiłam cudną zabawkę - Poja. Zabawy organizowane dla dzieci przez grubą panią "kaowcową" ;-) Tańczyliśmy na nich Lambadę, o ile pamiętam ;-) Ognisko na terenie ośrodka, ohydny budyń z sokiem na podwieczorki...

Nie pamiętam w którym roku zaczęliśmy jeździć w góry całą rodziną. Mateusz miał chyba 6 lat, a może 7?

W Krościenku byliśmy kilka razy, te pobyty zlewają mi się w jedno ogólne wspomnienie dotyczące tego miasteczka. Moje pierwsze wrażenie teraz, po latach, można zamknąć w dwóch słowach - "urocza dziura" ;-) Malutkie centrum, z budką z goframi, przystankiem PKS, sklepikami z pamiątkami (do tej pory czuję specyficzny zapach, jaki w nich panował - drewna i rzemyków), jadłodajnią przy szkole gastronomicznej, gdzie jadaliśmy pomidorówkę... Oczywiście karczma "U Walusia", gdzie również się stołowaliśmy, no i imponujący most, troszkę nie pasujący do tego małego miasteczka. Słabo pamiętam wycieczki, choć wiem, że chadzaliśmy na Trzy Korony, Sokolicę, Lubań, do Wąwozu Homole, do Szczawnicy - deptakiem wzdłuż szosy. Najbardziej chyba utkwiła mi w pamięci wyprawa do zamku w Czorsztynie, do którego przeprawialiśmy się z Mamą, jej znajomymi i ich dziećmi... na nogach przez Dunajec :-o Dziś jestem skłonna uznać to za dosyć dużą nieodpowiedzialność, wtedy to była dla mnie przygoda ;-)

Pamiętam też cudowną Milówkę. Pyszne ciastka w cukierni na rogu, restaurację u pani Danusi, w której zawsze czuliśmy się znakomicie - dzięki kontaktowej, ciepłej właścicielce. Dziwny antykwariat (a może nie antykwariat?), w którym kupiłam książeczkę o Nirvanie. Wycieczkę na Rachowiec (dobrze pamiętam, Mamo?), do Lalików (a może Lalik?), spacery do Węgierskiej Górki. Po kilku latach pojechałam tam znowu, mając chyba 18 czy 19 lat, z Konradem. Też było super, ale to już nie było to - te wyprawy z Rodzicami i Mateuszem miały niepowtarzalny urok.

Jeśli chodzi o góry to byliśmy też w Krynicy Górskiej i Zawoi, jednak to Krościenko i Milówka najsilniej wryły mi się w pamięć.

Gdzieś po połowie podstawówki zaczęły się zagraniczne wyjazdy z naszą wychowawczynią, zwaną Kaczką. Najpierw Niemcy (miejscowość w górach nazywała się Klingenthal, jakoś dobrze zapamiętałam), potem Czechy, w końcu Słowacja. Świetne wakacje, niepowtarzalny klimat wchodzenia w okres dojrzewania ;-) A później, na przełomie podstawówki i liceum, kolonie w Zawoi, które dosyć mocne piętno odcisnęły na moim życiu. Tam zaczęłam powoli intelektualnie i emocjonalnie, stawać się osobą, którą jestem teraz - przynajmniej tak czuję. Ubierałam się na czarno, nosiłam glany pod kolana, strzygłam się na 1,5cm i czułam się ze sobą świetnie. Byłam lubiana, adorowana, zawarłam tam znajomości, które - choć nieco rozluźnione - trwają do dziś. Następnego roku pojechałam na obóz z tego samego biura, również do Zawoi, była część starej ekipy (Kamilka i Gandzia), jednak w większości były to inne osoby. I muszę przyznać, że choć także mile wspominam tamten wyjazd, to już nie było to...

No a potem nastał czas Konrada i, poza wspólnym obozem harcerskim w Bieszczadach, zupełnie inna jakość wakacji - wyjazdy we dwoje, ewentualnie z grupką przyjaciół...

Rozpisałam się jak potłuczona, a tu trzeba by nakarmić rodzinę, o wyjazdach "innego rodzaju" napiszę więc za jakiś czas :-)

wtorek, 7 czerwca 2011

Kolejny rok minął...

Wczoraj były moje urodziny.
Z kalendarza wynika, że 28, choć ja wciąż, jak co roku, nie czuję się na więcej, niż 20 :-) Zdaje się, że na tyle też wyglądam, co przestało mnie martwić, więcej nawet - z każdym rokiem cieszy mnie bardziej ;-) Kiedy niedawno byłam w pewnym liceum, żeby zanieść moje CV, nie mogłam się wydostać, bo nie wiedziałam, że drzwi są na domofon. Zapytałam więc przechodzącej kobiety (chyba nauczycielki), jak otworzyć drzwi, a ona do mnie odzywa się tymi słowy: "Musisz nacisnąć ten przycisk z lewej strony" :-D
Tak więc kalendarz swoje, a ja swoje - jak 10 lat temu chodzę w glanach i dżinsach, bardzo rzadko się maluję, głośno śmieję się na ulicy i prawie nie przybywa mi zmarszczek :-)
Urodziny to pretekst do podsumowań. Może to banalne trochę, ale trudno mi się oprzeć :-p

To był intensywny rok. Trochę dobry, trochę zły, jak całe życie.
Najważniejsze oczywiście - urodził nam się Tymek :-) Choć czasem mam ochotę wystawić go za okno albo zamknąć w szafie, to nie da się zaprzeczyć, że kocham go strasznie i nie wyobrażam już sobie chyba, że mogłoby go nie być. Jest słodki jak cukiereczek, ma już 4 zęby, turla się jak szalony, eksplorując coraz większe obszary (dziś sturlał się z kołdry rozłożonej na podłodze i pocałował nogę od stołu :-D) i wcina ze smakiem gotowane przeze mnie zupki, co mnie szalenie cieszy:-)
Zrobiliśmy remont mieszkania i mamy swoją wymarzoną sypialnię, o ścianach w kolorze lawendy i wychuchaną kuchnię z widokiem na czereśnię, która wiosną bajecznie kwitnie.
Pokochałam pieczenie; za sprawa męża wzbogaciłam się o formę do tarty i blachę do muffinek. Niemal co tydzień w naszym domu pachnie teraz ciastem:-)
Ja chwilowo jestem bez pracy, nieśmiało się rozglądam, ale że brak mi entuzjazmu, to idzie średnio...
W rodzinie ciężki czas już od dosyć dawna, podstępna choroba chce nam zepsuć radość z Tymka, ale nie do końca się jej udaje, bo ta radość jest wielka.

No i tak to jest...
Mam lat 28, ważę znowu 49kg, jestem żoną, mamą, mam czarno-białego kota i chyba jednak sporo szczęścia w życiu :-)
Oby dalej było jeszcze lepiej :-)