sobota, 17 grudnia 2011

Przedświątecznie.

Do wigilii tydzień.
Tej prawdziwej, bo my mamy znowu dwie w tym roku ;-) Jedną już we wtorek, u Rodziców. I choć to trochę dziwne - wigilia w zwykły dzień, 4 dni przed tą właściwą - to jakoś cieszę się na to. Tak bardzo lubię wigilię, że może być jak dla mnie nawet trzy razy w roku ;-)
Zaczyna się przedświąteczna krzątanina, choć świąt jakoś w powietrzu się nie czuje. Śniegu niet, pogoda za oknem raczej mi dziś wygląda na wczesny listopad... Cóż, nihil novi, nie pamiętam kiedy ostatnio na wigilię był śnieg i mróz... Ale u nas zaczyna być świątecznie. Wszystkie prezenty już kupione, czekają w różnych skrytkach na pakowanie. Małżonek wybył właśnie na drugą turę przedświątecznych zakupów. Mamy już ser na sernik, polewy czekoladowe, mak, bakalie, barszcz, czerwone bombki i białe lampki choinkowe (jakoś tak patriotycznie ;-) Trzeba jeszcze nabyć kolorową posypkę do ciasta, śledzie, wstążeczkę do prezentów, świąteczne serwetki... No i choinkę, ale to dopiero koło środy, może w czwartek.
Uwielbiam ten czas, choć roboty sporo.
Przede mną mycie okien, odkurzanie we wszystkich kątach, mycie podłóg, pieczenie sernika. A to wszystko z Tymkiem na głowie :-p Wesoło będzie :-p

Ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu, ale chciałam się odmeldować :-) Żyję i mam się całkiem nieźle. A teraz lecę na miotle do obowiązków.

Pięknych świąt wszystkim!

piątek, 25 listopada 2011

Jakby to było przed chwilą...



Na chwilę przed wyjazdem do szpitala.










Piszę dziś, bo im bliżej imprezy z okazji Tymka urodzin, tym mniej mam czasu. Więc jutro na pewno nie dałabym rady.
Tymek jeszcze nie ma roku ;-)
Rok temu o tej porze po raz ostatni kładłam się spać jako ciężarna. Oczywiście jeszcze o tym nie wiedziałam.

26 listopada rano obudził mnie niezbyt silny skurcz.
Byłam spokojna.
Nie bałam się (do czasu ;-)
Było zimno i szaro. Chyba jakiś smętny śnieg leżał.
Założyłam kolorowy szal i okropną kurtkę w rozmiarze 44 bodajże - specjalnie kupioną na okoliczność wychodzenia z wielkim brzuchem w okresie późno-jesiennym.
Tamten dzień okropnie mi się dłużył, a już odczekiwanie 5 godzin od ostatniego posiłku, żeby móc się położyć pod nóż, trwało wieki. Wtedy. Dziś mam przed oczami tylko migawki, jakby wszystko trwało chwilę, jak w przyspieszonym tempie. Taksówka, izba przyjęć w jednym szpitalu, kolejna taksówka, kolejna izba przyjęć, cichy korytarz patologii ciąży.
Telefon do Mamy. Telefon do Taty. Telefon do Konrada.
Szpitalna koszula jak z worka uszyta, cewnik, wenflon, winda...
I nagle już nie było brzucha. Były zawroty głowy po znieczuleniu i dziwne ciągnięcie w podbrzuszu. A potem ból, ale do wytrzymania ;-)
I świadomość, że kilka pięter wyżej, czeka na mnie mój syn.



To nie był łatwy rok, ale jednocześnie - wspaniały.
Tymek jest słodkim chłopakiem.
Ma nadal świetny apetyt, choć trudno mu się ostatnio skupić na jedzeniu - wszystko go ciekawi.
Ma 9 zębów i kolejne w drodze.
Od dwóch dni sam chodzi, wydłużając za każdym podejściem dystans. Z impetem siada na tyłku co jakiś czas, wstaje i idzie dalej.
Przytula się, całuje mnie w brzuch ;-)
Rozumie coraz więcej słów, ostatnio "koza", "gitara", "okno" :-)
Jest moim pomocnikiem - jak mówię "idziemy odkurzać" to leci wyciągać odkurzacz z szafy. I próbuje wstawiać pranie - wkłada jedną rzecz do pralki, przymyka drzwiczki i kręci programatorem :-D
Coraz weselej z nim jest.

Uczy mnie wciąż spokoju, cierpliwości, daje siłę do zmagania się ze słabościami. Choćbym nie wiem jak była smutna albo wkurzona - jego uśmiech zawsze poprawia mi humor.

Z okazji pierwszych urodzin - SPEŁNIENIA MARZEŃ, SYNKU!

środa, 26 października 2011

Rok temu...

Dokładnie rok temu dwóch panów montowało nam w przedpokoju wielką szafę z lustrem.
Dokładnie rok temu, późnym popołudniem siedziałam z Mamą w poczekalni okropnej przychodni na Piotrkowskiej. Czekałam na wizytę u kardiologa. Poczekalnia zapchana, przede mną z 15 osób, nikt nie kwapił się, żeby mnie przepuścić. Siedziałam więc na niewygodnym krześle, w koralowym swetrze i gapiłam się na falujący brzuch. Tymek dawał znać, że też mu się nudzi ;-) Nie wiem dlaczego, ale zapamiętałam ten koralowy sweter już chyba na zawsze.
Wieczorem wróciłam do domu, ledwie się tocząc, bo mały chyba mi się na jakimś nerwie położył i ból promieniował od biodra aż do kolana...
Wpadła kuzynka Anula, wypiłyśmy szybką herbatę.
Kto by wtedy pomyślał, że równo miesiąc później będę chodzić po korytarzu porodówki i czekać na cesarkę... ;-)

Dziś Tymo ma 11 miesięcy.
Wyszedł mu siódmy ząb.
Staje bez podparcia na kilka sekund.
Pokazuje palcem, co by chciał dostać.
Rozumie słowa "misio", "kotek", "picie", "piłeczka", "chrupki", "lew", "chodź", "brawo" - gdy usłyszy to ostatnie, zaczyna klaskać i mówi "babo" :-D
Za miesiąc skończy rok. Już tyle czasu jest z nami, a ja ledwie mogę uwierzyć, że spotkało nas takie szczęście.
Obślinione, potargane szczęście z szaroniebieskimi oczami :-)

poniedziałek, 26 września 2011

O pracy w domu.

Niedawno w jakimś czasopiśmie natknęłam się znowu na artykuł (a właściwie wywiad z pewną panią), w którym pojawił się motyw kobiety "siedzącej w domu" i tego, że gdyby "mamom na etacie" zapłacić za wszystkie obowiązki wykonywane w domu, to wyszłaby mniej-więcej średnia krajowa.
Prawda to czy nieprawda?
Mój mąż uważa, że niby robię dużo rzeczy w domu, ale przecież tak naprawdę to sporo siedzę bezczynnie :-D
W ogóle nie zdaje sobie sprawy (i podejrzewam, że wielu mężczyzn pracujących zawodowo tak ma), z jak licznych pierdół składa się codzienne życie przeciętnej "kury domowej" (ach, jak ja lubię to określenie :-) )
Weźmy za przykład środę;-)

Budzę się rano, męża już nie ma, bo wychodzi przed 6,30. Około siódmej wzywa mnie ze swojego pokoju potomek. Zwlekam się, idę po niego. Teraz trzeba do kuchni, zagotować szybko trochę wody, dolać do chłodnej z poprzedniego dnia, zrobić mleko, dać potomkowi. Oczywiście butlę trzeba trzymać, bo jest za leniwy, żeby obsłużyć się samodzielnie.
Leżymy jeszcze trochę, ale muszę być czujna, bo potomek pełza i skacze po całym łóżku, a wolałabym żeby nie spadł. Ósma - wstajemy na dobre. Jem śniadanie, potomek w swoim foteliku albo się przygląda albo marudzi, żeby też mu dać. Daję kawałek bułki z masłem albo chrupka kukurydzianego i jest chwila spokoju ;-) Sprawdzam pocztę na laptopie.
Pamiętać żeby zagotować wodę na mleko na drugie śniadanie dla Dziecia.
Ugotować jajko na twardo do zupki dla niego. Wyjąć indyka z zamrażarki, żeby się rozmrażał - na zupkę.
Przewinąć Dziecia, ubrać go w dzienne ciuchy, umyć mu zęby.
Wśród wrzasków z małego pokoju umyć szybko i ubrać siebie.
Wśród dalszego marudzenia szybko rozładować zmywarkę, zdjąć pranie z suszarki, wstawić do pralki następne.
Pobawić się z potomkiem, bo samodzielna zabawa zazwyczaj jest be. Przy odrobinie szczęścia mogę jednak usiąść na parę minut do komputera, sprawdzić wiadomości, poczytać forum, bo czasem młody pobawi się sam z dziesięć minut :-) Wykorzystuję ten czas na oddech.
Już dziesiąta - przygotować mleko, na mleku kaszkę, nakarmić Dziecia łyżeczką. Teraz można go uśpić, przy dobrych wiatrach pośpi z półtorej godziny.
Mogłabym w tym czasie odpocząć, ale gdzie tam - trzeba przecież obiad dla niego ugotować.
No tak, ale najpierw nakarmić kota, pościelić łóżko - zapomniałam o tym!
Pomyśleć, co trzeba kupić, wysłać listę zakupów mężowi.
Dobrze, zabieram się za zupkę. Obieram i kroję ziemniaki, marchew, pietruszkę, buraka, wrzucam na wrzątek. Za jakiś czas dodaję indyka, mrożony groszek, kaszę mannę, od czasu do czasu mieszam, żeby nie przywarło. Na koniec trochę posiekanego koperku. Ugotowaną zupkę miksuję (po uprzednim odłożeniu kilku kawałków marchewki i ziemniaków, żeby było w zupce coś do gryzienia), odkładam porcję "na dziś", przelewam wrzątkiem dwa słoiczki, nakładam do nich porcje na dni następne.
Teraz trzeba ogarnąć kuchnię - włożyć rzeczy do zmywarki, niektóre umyć ręcznie, zetrzeć blaty.
Posegregować zdjęte z suszenia pranie, powiesić to, które się uprało.
Chwila odpoczynku przy drugim śniadaniu. Mogę popisać na blogu ;-)
Jeszcze ogarnąć salon, zetrzeć kurze.
Dzieć się budzi.
Przewinąć, ubrać jego, ubrać siebie i może na krótki spacer? Chodzimy 40 minut, wracając wstępujemy do budki koło bloku po ziemniaki.
Nagle jest już trzynasta - nakarmić dziecko.
Po swoim obiedzie dziecko siedzi niezadowolone w foteliku, a ja muszę się wziąć za nasz... Sos do makaronu - 20 minut roboty. Gotuję makaron dla siebie, odkładam sos dla męża. Dochodzi druga - mogę zjeść obiad. Potomek w foteliku nadal marudzi, muszę go przekupić chrupkiem kukurydzianym.
Schować zupki w słoiczkach do lodówki.
Znów się pobawić - potomek nie znosi bezczynności. Wrzucamy szmaciane owoce do szuflady. Wrzucamy i wyjmujemy, wrzucamy i wyjmujemy - nieskończoną ilość razy ;-) Potomek zajmuje się demolowaniem pudła z pieluszkami - mogę chwilę poczytać :-)
Zaślinił się - przebrać, przy okazji przewinąć.
Idziemy do kuchni - trzeba uprzątnąć po szykowaniu obiadu.
Uśpić potomka.
Spakować śmieci do wyniesienia, uprasować parę rzeczy, poszukać w internecie ciuchów dla małego na zimę, zadzwonić do Urzędu Pracy.
Pobudka i znów proszę się bawić - tym razem turlamy piłeczkę po salonie. Dzieć szybko się nudzi i zaczyna ganiać kota po całym pokoju. Pilnować żeby się nie uderzył o kaloryfer i nie przewrócił na siebie krzesła!
Przygotować herbatkę z kopru i spróbować wmusić potomkowi.
Wraca mąż - dać mu obiad, zrobić herbaty. Rozpakować zakupy, które przyniósł.
Jak zje, przejmuje na jakiś czas potomka, bo trzeba poodkurzać. Zasuwam z odkurzaczem po całym domu.
Spróbować znowu wmusić herbatkę w dziecko.
Przygotować podwieczorek dla młodego (utrzeć jabłko, rozgnieść banana), podać podwieczorek.
Zagotować wodę na wieczorne mleko.
Przewinąć, przebrać, bo ślina tworzy na bodziaku plamę od szyi do pępka.
Pobawić się, popilnować. Może wyjść jeszcze na spacer?
W biegu jem podwieczorek, udaje mi się 15 minut posiedzieć przy laptopie, dziecko gania kota.
No właśnie, kot - zapomniałam usunąć to i owo z kuwety!
Kolejna próba podania herbatki.
Znowu przebrać, bo znowu ślina do pępka...
Pora kolacji - zagotować trochę wody, dodać do chłodnej, zrobić mleko, przygotować kaszkę, podać łyżeczką.
Kolacja dla nas, dziecko marudzi w foteliku.
Zjadamy, dziecko zatkane kawałkiem chleba ;-)
Ogarnąć kuchnię - włożyć rzeczy do zmywarki, umyć niektóre ręcznie, zetrzeć blaty. Zamieść podłogę, bo połowa chleba tam właśnie wylądowała - w bardzo drobnych kawałkach.
Rozebrać potomka do kąpieli, wytrzeć dupsko umazane czymś obrzydliwym ;-)
Mąż zabiera dziecko do wanienki, ja na kolanach zbieram z podłogi w małym pokoiku szmaciane owoce, warzywa, książeczki, piłeczki, plastikowe kubeczki i ciuchy wywleczone z dolnej szuflady komody. Wietrzę, przygotowuję łóżeczko, idę pomóc w kąpieli. Wycieram, ubieram, układam do snu. Buzi, kołysanka, "dobranoc", wychodzę.
Wreszcie jestem wolna ;-)
No to jeszcze uprasować pościel i koszulę dla męża na jutro. Pościelić. Pozbierać zabawki rozwleczone po salonie.
W lodówce czeka brokuł do zamrożenia na zimowe zupki dla dziecka. Podzielić na różyczki, zblanszować, poporcjować, zamrozić.
Zagotować i odlać wodę na jutrzejsze mleko.
Godzina 21,30. Zjadam kiwi. Oglądam w necie odcinek serialu. Siedzę na forum. Położę się za półtorej godziny, może dwie. To mój jedyny czas wolny w ciągu dnia tak naprawdę, szkoda mi spać...
Jutro znowu o siódmej wstanę robić mleko...

wtorek, 6 września 2011

Zmiany, zmiany... Pozytywne.

Dzieje się.
Dzieje się dobrze :-)
Może nie ogólnie, bo problemów trochę mamy, jak każdy, ale w jednej dziedzinie dzieje się rewelacyjnie.
Chcę się tym z Wami podzielić.
Nie jest tajemnicą, że choruję na nerwicę lękową. Od lat. Boję się sama poruszać po świecie "poza domem", właściwie do niedawna czułam się bezpiecznie jedynie w czterech ścianach. Na zewnątrz zawsze z kimś - do lekarza, na spacer, do sklepu...
Ci, którzy znają mnie mniej, może nie wiedzą, że od ponad 2 lat do całkiem niedawna bałam się bez asysty obejść własny blok dookoła.
W sumie to choruję dłużej, ale były momenty lepsze i gorsze. W Anglii i po powrocie z niej, gdy brałam jeszcze leki, było znośnie, ale kiedy na przełomie 2008 i 2009 roku odstawiłam je - robiło się tylko gorzej i gorzej...
Nie umiem powiedzieć dokładnie, co mnie zmobilizowało, żeby wreszcie coś z tym zrobić.
Chyba mój Syn, który daje mi niesamowitą siłę i motywację do zmian, do pracy nad sobą. I może też trochę perspektywa olbrzymich problemów finansowych (bo już do roboty czas iść). W każdym razie kopnęłam się wreszcie w dupsko i w lipcu udałam się do psychiatry (oczywiście nie pierwszy raz w życiu, ale po baaardzo długiej przerwie). Odszukałam panią doktor, do której mam całkowite zaufanie. Ponieważ zależy mi na niej konkretnie, to niestety muszę jeździć do niej na drugi koniec miasta (na razie nie sama ;-) ) ale myślę, że warto.
Przepisała mi lek. Lek psychotropowy. Wiem, że wielu ludzi boi się tych substancji, ale są chwile w życiu, że lepiej je brać i funkcjonować w miarę normalnie, niż codziennie budzić się z lękiem, jak się przetrwa kolejny dzień i czy przypadkiem nie trzeba będzie iść np. z synem do lekarza i "O Jezu, jak ja sobie wtedy dam radę?"...
Setaloft, bo tak się nazywa akurat mój lek, wyrwał mnie w ciągu kilku tygodni z zaklętego kręgu obezwładniającej obawy przed wyjściem z domu.
Mijają dwa miesiące od kiedy zaczęłam go brać.
Chodzę z Tymkiem na spacery po osiedlu. Już nie dookoła bloku, ale dookoła jakichś 10 bloków.
Siedzimy na placu zabaw.
Jeździłam niedawno sama rowerem po osiedlu.
Już trzy razy jechałam kawałek sama tramwajem - pierwszy raz od... Nie pytajcie nawet.
Noc z soboty na niedzielę spędziłam w domu sama z Tymkiem - wykąpałam go, położyłam spać, pooglądałam serial, położyłam się i zasnęłam bez większych problemów.
A dzisiaj pokonałam kolejną "górę" - poszłam z małym na zakupy do naszego pobliskiego Tesco. I zrobiłam je. I przeżyłam :-D I wychodząc ze sklepu miałam ochotę krzyczeć z radości :-)
Powoli, małymi kroczkami, zaczynam odzyskiwać normalne życie. Mam nadzieję, że tym razem już się nie cofnę. A jeśli nawet, to szybko się podniosę i spróbuje od nowa.
Nie jest idealnie. Dużo mi brakuje do normalnego funkcjonowania. Sama na drugi koniec miasta na razie nie odważę się jechać. Iść na spacer gdzieś na Lublinek też nie. Jak robię coś nowego - wchodzę do sklepu, zapuszczam się gdzieś dalej w osiedle - denerwuję się. Łomocze mi serce, mam miękkie nogi, drżą ręce. Ale już się tego nie obawiam tak panicznie. Mówię sobie "trudno, to minie, to tylko moja wyobraźnia" i idę :-)
Po raz pierwszy od... nie mam pojęcia, jak dawna... potrafię siedzieć na ławce i rozkoszować się tym. Nie patrzę nerwowo na zegarek, nie myślę ciągle, że jestem poza domem. Wystawiam twarz do słońca, czytam i delektuję się tą chwilą. Zwyczajnie cieszę się spacerem z Synem. Tak jak powinno być :-)
Nie jestem pewna, skąd się bierze ta siła, której tak długo mi brakowało, ale chyba z bezgranicznej, bezwarunkowej miłości do Tymka. Z tego, że chcę być jak najlepszą mamą, pokazać mu świat, nie przelewać na niego moich obaw. Chcę żeby mógł na mnie polegać, czuć się ze mną bezpiecznie.
Dziękuję ci, Synku :-)

środa, 13 lipca 2011

Lipiec.

Od kilku dni zabieram się, żeby poczynić wpis i jakoś nie idzie...
Czuję, że wypadałoby się odezwać, ale jakoś czasu brak, ewentualnie weny. No i w sumie nic szczególnego się nie dzieje.

Znów się lato rozpanoszyło, choć dopiero co była przecież wiosna.
Rok minął nie wiadomo kiedy - dwanaście miesięcy temu poczułam w brzuchu pierwsze delikatne pukanie, drganie i od tego czasu nic już nigdy nie będzie się równać z tym magicznym uczuciem. Nie wiedziałam jeszcze, czy smyra mnie po pęcherzu chłopiec czy dziewczynka. Zaokrąglał mi się brzuszek i strasznie mi się to podobało. Na dobre rozpoczął się remont naszego mieszkania.
Aktualnie zawartość brzucha, zwana Tymkiem, śpi w naszej wyremontowanej sypialni, po tym jak godzinę ją usypialiśmy (zawartość, nie sypialnię, rzecz jasna ;-) Tak od kilku dni jest - długie, burzliwe usypianie, nocne pobudki, a w ciągu dnia skrócone drzemki, wieczne marudzenie i płacz do utraty tchu, gdy tylko zniknę z pola widzenia... Podobno jest coś takiego, jak kryzys ósmego miesiąca. Coś mi się widzi, że to właśnie to...

Wakacje mijają nam, a zwłaszcza Konradowi, dosyć pracowicie. Zabrał się bowiem za wykańczanie różnych dupereli remontowych, których nie udało się zrobić w zeszłym roku. Mamy więc w końcu plafon w salonie (zamiast gołej żarówki ;-p) , suszarkę do bielizny pod balkonowym sufitem (jest genialna!), wentylację w łazience już prawie ;-)
Wieczorami dla relaksu oglądamy filmy. Czasem Konrad ogląda coś sam po rosyjsku, czasem razem wybieramy jeden z wielu, wielu filmów czekających na obejrzenie chyba ładne 3 lata... I tak zaliczyliśmy już "Zagubioną autostradę" (nie mam pojęcia o co chodziło, jak to u Lyncha;-) , "Dzikość serca" (dziwny, ale dla Cage'a warto;-) , "Zapach kobiety" (wspaniały!), "Człowiek z blizną" (ostatnie 20 minut przespałam ;-) , "Tożsamość" (ja ponownie, ale znowu mnie zaskoczył) oraz "Skandalista Larry Flynt" (bardzo dobre).
Przez te filmowe wieczory chodzimy późno spać (północ to norma, zdarza się i o pierwszej), a potem Dzieć łobuzuje po nocy, więc wiecznie chodzimy niewyspani.
Mam wrażenie, że nie wyśpię się już nigdy :-p Czego Wam nie życzę.
I zmykam dziś może trochę wcześniej do łóżka :-)

sobota, 25 czerwca 2011

Wakacyjnych wspomnień ciąg dalszy.

Obiad dla nas wstawiony do pieca, zupka jarzynowa w brzuchu Dziecia, można pisać dalej ;-)

Kiedy poznałam Konrada, przestałam jeździć z Rodzicami w góry (czy gdziekolwiek). Myślę, że nie dlatego, że go poznałam, ale to po prostu był już taki czas - gdybym była wtedy tzw. singielką, to pewnie zaczęłabym jeździć z koleżankami...

Pierwsze nasze wspólne wakacje to wspomniany już obóz harcerski w Bieszczadach - jakoś niewiele stamtąd pamiętam, ale może usprawiedliwia mnie fakt, że byłam otumaniona zakochaniem ;-) To co utkwiło mi w głowie, to mój wielki pech zdrowotny - w czasie pobytu zrobił mi się ohydny czyrak, użądliło mnie jakieś dziadostwo w stopę (podejrzewam, że był to szerszeń) - przez kilka dni nie mogłam chodzić, a tuż przed powrotem dorobiłam się kaszlu i gorączki; jak się okazało po przyjeździe do Sieradza - miałam zmiany w oskrzelach i chyba w płucach nawet. Przyszli teściowie leczyli mnie jak własną córkę :-) Tego samego lata wybraliśmy się we dwoje pod namiot, na wieś, do teściów kuzynki Agnieszki. Wieś nazywała się Mogilno, myliśmy się głównie szlauchem, a produkty żywnościowe trzymaliśmy w torbie termicznej w dołku wykopanym w ziemi :-) Było dosyć ekstremalnie, ale... byliśmy we dwoje i oczywiście tylko to się wtedy liczyło :-)

Kolejne lata to krótkie improwizowane wyjazdy z ekipą sieradzką, pod namioty albo do domków letniskowych. Najpierw, chyba po mojej maturze, obskurne pole namiotowe Szałe pod Sieradzem. Wesoła gromadka, piękna pogoda, niezbyt czysty zalew :-) Moje główne skojarzenia z tym wyjazdem - dziurawy ponton, który posłużył do wyprawy niejakiego Fakulca po gruszki. Jedzenie "gorących kubków" w środku nocy przed namiotem. Spacery do wsi po denaturat do kochera :-D

Później (nie pamiętam czy rok czy dwa lata) - Borki (wedle folderu reklamowego - lepsze od Majorki ;-) z Michałem i Markiem. Noce w namiotach, podróże stopem do Tomaszowa, rezerwat Niebieskie Źródła, bilard w naleśnikarni, wieczorne spacery, gapienie się w gwiazdy, wypatrywanie nietoperzy, długie rozmowy o pierdołach :-) Fantastycznie wspominam tamte kilka dni.



Ślesin












Któreś kolejne wakacje, pewnie rok później, to Ślesin, tym razem domek letniskowy, nasza dwójka, Marek i Ufo. Boski pstrąg w pobliskiej smażalni, ping-pong z Ufokiem, chińskie zupki jedzone na ganku, spacery po okolicy, rowery wodne i... kajak (tak odważyłam się!)

Dalej surrealistyczne Dresso pod Sulejowem - drewniane domki w środku niczego, a dokładniej w środku lasu. Niedaleko bilard, piłkarzyki, rzeka, do której pierwszego popołudnia wleźliśmy w ubraniach i pizza w Sulejowie. Tego dnia, gdy byliśmy na tej pizzy, urodził się syn Agnieszki - Kubuś. Pamiętam jak dziś telefon od mojej Mamy - wyszłam na taras tej pizzerii i podekscytowana słuchałam nowin.

W 2008 roku wakacje spędziliśmy w Anglii, szykując się już psychicznie do powrotu po kilku miesiącach "wygnania" - dokładnie 18 sierpnia wsiedliśmy w Liverpoolu w samolot do Łodzi :-)

Dwa lata temu kilka dni znowu w Borkach, tym razem nie pod namiotem, a w drewnianym domku i nie z Misiem i Markiem, ale z Ufokiem. I znowu naleśnikarnia (niestety - bilard zlikwidowali), wyprawy do Tomaszowa (tym razem nie stopem, a Mazdą Ufoka), spacery na tamę i długie sesje badmintona na trawie :-) Stamtąd miły kolega Ufo odwiózł nas do hotelu SPA Magellan, w którym to weekendowy pobyt wygrał mój małżonek. Było bosko - basen, jacuzzi, fantastyczne jedzenie, a za oknem - las. In minus - Konrad wrócił stamtąd z poważnym zapaleniem ucha. No ale było, minęło. Pamiątką po tej chorobie jest... hodowana do dziś broda ;-) Nie chciało mu się wtedy golić i jakoś mu się spodobało ;-)


Borki 2 (foto Ufoka)







Zeszłoroczne wakacje wspominam z mieszanymi uczuciami. Nigdzie nie byliśmy. Remontowaliśmy mieszkanie. A właściwie Konrad remontował, no i robotnicy. Pył, brud, smród, hałas, bajzel... Ale jednocześnie to miłe wspomnienia, bo na tamten czas przypadł drugi trymestr mojej ciąży. A więc nie tylko pamiętam brud i hałas, ale też upragnione zaokrąglanie się brzucha, pierwsze wyraźne ruchy małego, USG połówkowe, na którym dowiedzieliśmy się, że Tymek to Tymek...
Mnóstwo, mnóstwo wspomnień - piosenek, kolorów, zapachów, rozmów. I prawie same miłe. Oczywiście pamiętam, że nie było zawsze idealnie - czasem się chorowało, kłóciło z Rodzicami albo z Konradem, czasem pogoda była do bani, żarcie nie takie, w łazience zimna woda (albo dobrze jak łazienka w ogóle była - patrz pole namiotowe Szałe), czy rzeczony remont... Ale trzymam się tych dobrych momentów i wspominam je z wielkim uśmiechem na twarzy :-)

W tym roku... Cóż, fundusze chyba nie pozwolą nam na żaden wyjazd, zresztą przy tak małym dziecku muszą być jednak względnie dobre warunki - choćby ciepła woda, łóżko, kuchenka. Odwiedzimy pewnie Sieradz - będziemy chodzić na lody i nad rzekę, oglądać pociągi, odwiedzać prababcię... I będzie też ekstra :-)
A za rok... Kto wie? Może wypuścimy się z małym pod namiot do Borek? ;-) Na Majorce nie byłam, nie mam porównania. Marek twierdzi, że Majorka jednak fajniejsza, ale mnie tam się w Borkach podoba ;-)

Wakacyjne wspomnienia.

Zainspirowała mnie do tego wpisu Mama, wspominając swoje różne wakacyjne eskapady...
Jak niemal wszyscy - uwielbiałam i uwielbiam wakacje. Oczywiście gdy byłam dzieckiem i nastolatką, były bardziej ekscytujące choćby z tego względu, że nie chodziło się do szkoły;-) Niemniej do tej pory czuję, że ten czas ma w sobie coś magicznego, być może dlatego, że jako pracownicy oświaty oboje z małżonkiem mamy w zasadzie nadal prawdziwe wakacje :-)

Pierwszych moich wyjazdów wakacyjnych nie pamiętam, kojarzę tylko ze slajdów czy zdjęć - mała Kasia w Ldzaniu - w kapelusiku, wśród krzaków, zapewne z jakimiś owocami. Troszkę starsza - w Dziwnowie, bawi się w piasku ze starszą kuzynką Anią. Potem już z małym Mateuszkiem - w Szczawinie... Stamtąd mam jakieś przebitki wspomnień - kleszcz w ramieniu, karmienie kur... Niewiele więcej.
Tak naprawdę jakieś żywsze wspomnienia dotyczą dopiero wczasów w Pogorzelicy - zorganizowane spacery po lesie, gdzie zgubiłam cudną zabawkę - Poja. Zabawy organizowane dla dzieci przez grubą panią "kaowcową" ;-) Tańczyliśmy na nich Lambadę, o ile pamiętam ;-) Ognisko na terenie ośrodka, ohydny budyń z sokiem na podwieczorki...

Nie pamiętam w którym roku zaczęliśmy jeździć w góry całą rodziną. Mateusz miał chyba 6 lat, a może 7?

W Krościenku byliśmy kilka razy, te pobyty zlewają mi się w jedno ogólne wspomnienie dotyczące tego miasteczka. Moje pierwsze wrażenie teraz, po latach, można zamknąć w dwóch słowach - "urocza dziura" ;-) Malutkie centrum, z budką z goframi, przystankiem PKS, sklepikami z pamiątkami (do tej pory czuję specyficzny zapach, jaki w nich panował - drewna i rzemyków), jadłodajnią przy szkole gastronomicznej, gdzie jadaliśmy pomidorówkę... Oczywiście karczma "U Walusia", gdzie również się stołowaliśmy, no i imponujący most, troszkę nie pasujący do tego małego miasteczka. Słabo pamiętam wycieczki, choć wiem, że chadzaliśmy na Trzy Korony, Sokolicę, Lubań, do Wąwozu Homole, do Szczawnicy - deptakiem wzdłuż szosy. Najbardziej chyba utkwiła mi w pamięci wyprawa do zamku w Czorsztynie, do którego przeprawialiśmy się z Mamą, jej znajomymi i ich dziećmi... na nogach przez Dunajec :-o Dziś jestem skłonna uznać to za dosyć dużą nieodpowiedzialność, wtedy to była dla mnie przygoda ;-)

Pamiętam też cudowną Milówkę. Pyszne ciastka w cukierni na rogu, restaurację u pani Danusi, w której zawsze czuliśmy się znakomicie - dzięki kontaktowej, ciepłej właścicielce. Dziwny antykwariat (a może nie antykwariat?), w którym kupiłam książeczkę o Nirvanie. Wycieczkę na Rachowiec (dobrze pamiętam, Mamo?), do Lalików (a może Lalik?), spacery do Węgierskiej Górki. Po kilku latach pojechałam tam znowu, mając chyba 18 czy 19 lat, z Konradem. Też było super, ale to już nie było to - te wyprawy z Rodzicami i Mateuszem miały niepowtarzalny urok.

Jeśli chodzi o góry to byliśmy też w Krynicy Górskiej i Zawoi, jednak to Krościenko i Milówka najsilniej wryły mi się w pamięć.

Gdzieś po połowie podstawówki zaczęły się zagraniczne wyjazdy z naszą wychowawczynią, zwaną Kaczką. Najpierw Niemcy (miejscowość w górach nazywała się Klingenthal, jakoś dobrze zapamiętałam), potem Czechy, w końcu Słowacja. Świetne wakacje, niepowtarzalny klimat wchodzenia w okres dojrzewania ;-) A później, na przełomie podstawówki i liceum, kolonie w Zawoi, które dosyć mocne piętno odcisnęły na moim życiu. Tam zaczęłam powoli intelektualnie i emocjonalnie, stawać się osobą, którą jestem teraz - przynajmniej tak czuję. Ubierałam się na czarno, nosiłam glany pod kolana, strzygłam się na 1,5cm i czułam się ze sobą świetnie. Byłam lubiana, adorowana, zawarłam tam znajomości, które - choć nieco rozluźnione - trwają do dziś. Następnego roku pojechałam na obóz z tego samego biura, również do Zawoi, była część starej ekipy (Kamilka i Gandzia), jednak w większości były to inne osoby. I muszę przyznać, że choć także mile wspominam tamten wyjazd, to już nie było to...

No a potem nastał czas Konrada i, poza wspólnym obozem harcerskim w Bieszczadach, zupełnie inna jakość wakacji - wyjazdy we dwoje, ewentualnie z grupką przyjaciół...

Rozpisałam się jak potłuczona, a tu trzeba by nakarmić rodzinę, o wyjazdach "innego rodzaju" napiszę więc za jakiś czas :-)

wtorek, 7 czerwca 2011

Kolejny rok minął...

Wczoraj były moje urodziny.
Z kalendarza wynika, że 28, choć ja wciąż, jak co roku, nie czuję się na więcej, niż 20 :-) Zdaje się, że na tyle też wyglądam, co przestało mnie martwić, więcej nawet - z każdym rokiem cieszy mnie bardziej ;-) Kiedy niedawno byłam w pewnym liceum, żeby zanieść moje CV, nie mogłam się wydostać, bo nie wiedziałam, że drzwi są na domofon. Zapytałam więc przechodzącej kobiety (chyba nauczycielki), jak otworzyć drzwi, a ona do mnie odzywa się tymi słowy: "Musisz nacisnąć ten przycisk z lewej strony" :-D
Tak więc kalendarz swoje, a ja swoje - jak 10 lat temu chodzę w glanach i dżinsach, bardzo rzadko się maluję, głośno śmieję się na ulicy i prawie nie przybywa mi zmarszczek :-)
Urodziny to pretekst do podsumowań. Może to banalne trochę, ale trudno mi się oprzeć :-p

To był intensywny rok. Trochę dobry, trochę zły, jak całe życie.
Najważniejsze oczywiście - urodził nam się Tymek :-) Choć czasem mam ochotę wystawić go za okno albo zamknąć w szafie, to nie da się zaprzeczyć, że kocham go strasznie i nie wyobrażam już sobie chyba, że mogłoby go nie być. Jest słodki jak cukiereczek, ma już 4 zęby, turla się jak szalony, eksplorując coraz większe obszary (dziś sturlał się z kołdry rozłożonej na podłodze i pocałował nogę od stołu :-D) i wcina ze smakiem gotowane przeze mnie zupki, co mnie szalenie cieszy:-)
Zrobiliśmy remont mieszkania i mamy swoją wymarzoną sypialnię, o ścianach w kolorze lawendy i wychuchaną kuchnię z widokiem na czereśnię, która wiosną bajecznie kwitnie.
Pokochałam pieczenie; za sprawa męża wzbogaciłam się o formę do tarty i blachę do muffinek. Niemal co tydzień w naszym domu pachnie teraz ciastem:-)
Ja chwilowo jestem bez pracy, nieśmiało się rozglądam, ale że brak mi entuzjazmu, to idzie średnio...
W rodzinie ciężki czas już od dosyć dawna, podstępna choroba chce nam zepsuć radość z Tymka, ale nie do końca się jej udaje, bo ta radość jest wielka.

No i tak to jest...
Mam lat 28, ważę znowu 49kg, jestem żoną, mamą, mam czarno-białego kota i chyba jednak sporo szczęścia w życiu :-)
Oby dalej było jeszcze lepiej :-)

poniedziałek, 16 maja 2011

Bohaterowie.

Chodzi mi ten wpis po głowie już od kilku dni...
Zbliża się Dzień Matki, trochę potem - Dzień Ojca. Ale nie będę już z nim zwlekać.
Kiedyś przeczytałam, żeby nie tracić nigdy okazji, by powiedzieć komuś, że się go kocha. I nie czekać.
Ten wpis dedykuję moim Rodzicom, bo ich kocham jak nie wiem co;-)
Zawsze byli (i nadal są!) moimi bohaterami.
Kiedy byłam dzieckiem Mama była dobrą wróżką, która potrafiła z pudełka po butach wyczarować domek dla lalek (w jaki sposób domek skończył - na to spuszczę zasłonę milczenia;-) , uszyć złotą sukienkę jak dla królewny i piekła fantastyczne torty. Dziś podziwiam ją za determinację, z jaką zawalczyła o siebie - wyszła z ciężkiej depresji, jest świetną, energiczną, zadbaną kobietą - chciałabym taka być, mając tyle lat, ile ma Mama ;-)
Ponad dwadzieścia lat temu Tata był moim bohaterem, który nauczył mnie jeździć na rowerze, zabierał na wyprawy w góry, wiedział wszystko o gwiazdach i planetach:-) Dziś, codziennie od nowa, zadziwia mnie siłą i walecznością. Walczy ze wstrętną chorobą tak, jak ja nigdy nie walczyłam o nic. Nie wiem czy bym potrafiła. Chciałabym być tak silna, mieć w sobie tyle woli walki, optymizmu, co on.
Razem tworzą fajny związek, mimo ponad 30 lat spędzonych razem, wciąż wydają się być w sobie zakochani. Mają lepsze i gorsze momenty, jak to w każdym związku, ale tak naprawdę jeśli moje małżeństwo będzie za 20 lat wyglądać tak jak małżeństwo moich Rodziców, to będę uważała to za wielki sukces:-)
Mamo, Tato - z okazji nadchodzących Waszych "świąt" i całkiem bez okazji, życzę Wam wszystkiego cudownego.
Kocham Was bardzo.


sobota, 14 maja 2011

No i proszę:-)

Jednak jest:-)
Wprawdzie komentarze zniknęły, ale to akurat nie taka straszna strata.
Po deszczowym wczorajszym dniu, dziś znów słonko. I ciasto mi się wczoraj udało.
Więc humor mam dziś dobry. I dziecko moje też ma dobry, śmieje się do mnie szczerbato (choć na dole ma już PRAWIE dwie jedynki;-) i wymachuje śliniakiem. Lecę go przewinąć i ubrać, mam nadzieję, że pójdziemy we trójkę na długi spacer.
I Wam radzę to samo;-)

piątek, 13 maja 2011

Był wpis, nie ma wpisu.

Kto zdążył przeczytać ten ma szczęście.
Przez półtora dnia były problemy z Bloggerem, wchodzę dziś wieczorem - nie ma ostatniego wpisu. A tak się naprodukowałam. Niech to szlag trafi :-/
Bardzo mi smutno, wpis był prosto z serca, sentymentalny, na uśmiechnięcie się.
Nie będę go powtarzać, to już by nie było to samo...
Może cholerny Blogger jeszcze go przywróci.
Ech... Trzynasty, i do tego piątek ;-p

czwartek, 12 maja 2011

Już maj!

Mój ulubiony miesiąc w roku.
Niestety, jak wszystko, co ulubione, przemija zbyt szybko. Dopiero się zaczął, a tu już prawie połowa... Cieszę się więc nim, póki czas.
Oczywiście czerwiec jest też wspaniały, lipiec i sierpień również są przyjemne, o ile nie ma zbyt dużych upałów, bardzo lubię wrzesień...
Ale tylko maj ma to "coś".

W maju, jedenaście lat temu, po raz pierwszy spotkałam swoich teściów :-) Pogoda była przepiękna, gorąco, chyba cieplej, niż teraz. Miałam 17 lat, a mój przyszły małżonek 18 :-D Nie wiem, czy ktokolwiek sądził wtedy, że zostaniemy małżeństwem. No, ja wiedziałam ;-) Pamiętam jak mama, ciepła kobieta o głosie, który do tej pory kojarzy mi się z Kasią Nosowską, towarzyszyła mi w kuchni, gdzie jadłam przed wyjściem na ognisko kanapkę z żółtym serem i rzodkiewką :-) Na obiad były paluszki rybne...
Poznałam też wtedy Marka i Michała, wówczas dość dla mnie przypadkowe i obojętne osoby... Nie miałam pojęcia, jak ważni będą w moim życiu - uważam ich dotąd za bardzo dobrych przyjaciół:-)

Czas szybko mijał i cztery lata później, 1 maja - w dniu wejścia Polski do UE, Konrad poprosił mnie o rękę. Znów pamiętam szczegóły, mam przed oczami jakby fotografie z tamtych dni. Poznań, znów przepiękny, słoneczny przełom kwietnia i maja. Spacery po parkach - a w nich forsycje, bzy, kwitnące kasztany. Pokój w akademiku, gdzie przyszły mąż karmił mnie zupką z serka topionego (PYCHA!), omletem z salami, awokado z twarożkiem i tuńczykiem :-) TEN wieczór - kawiarnia Drugi Dom, pierścionek z cyrkonią, ciepły deszcz na rynku, gdzie słuchaliśmy koncertu na dudy...

Szybko minęło trochę ponad dwa lata i - też w maju, tyle że pod koniec - staliśmy na ślubnym kobiercu ;-) Kobierca wprawdzie nie pamiętam, za to utkwiły mi w pamięci jakieś przedziwne złote dekoracje na ścianach urzędu. I znowu ładna pogoda, choć nieco wietrznie. Panika przed wyjściem, bo świadek (Miśku, do tej pory pamiętam stres, jakiego mi przysporzyłeś;-) się spóźnia. Zniszczony obcas nowego kremowego pantofla. Kremowa taksówka i białe, BOSKO pachnące frezje. Tłum ludzi. Przesympatyczna pani kierownik USC. Mocny głos Konrada składającego przysięgę, i mój - też mocny, pewny, choć mniej donośny. I mój śmiech - obrączka nie chciała wejść mi na palec (utyłam z tych nerw?;-) Morze kwiatów, morze dobrych życzeń, góra prezentów i prezencików. Boski tort w kawiarni Cafe Wiedeńska. Potem w pubie Szafa tosty z żółtym serem :-D

Cztery lata później, ślub Miśka i Asi. Oczywiście - piękna pogoda, ciepły wiatr, urokliwy kościółek kawałek za Sieradzem. Znów migawki - stoimy pod kościołem we trójkę - ja, Konrad i Marek, nikogo jeszcze nie ma, wygłupiamy się. Kolejna migawka - młodzi przyjeżdżają srebrnym nowym "garbusem", którego - jak się później okazuje - Michał sprezentował małżonce. Cyk - następne wspomnienie: organista uruchamia buczące jak startujący śmigłowiec organy, Michał robi jakąś minę, wszyscy dusimy się ze śmiechu, najbardziej dusi się partner siostry Michała - niejaki Lewy:-) Potem cyk: już jedziemy korowodem samochodów do sali weselnej - kropi, świeci słońce, widać tęczę. W momencie gdy wszyscy wreszcie pakujemy się do sali, z nieba rozlewają się wiadra deszczu... Wspaniały wieczór, bardzo mile wesele :-)
Parę dni potem - Dzień Matki, podglądamy na monitorze USG małego człowieka w moim brzuchu. Jeszcze nie wiemy, czy to on czy ona, ale najważniejsze, że zdrowe i macha do nas rączką, nonszalancko opierając nogę o "strop" swojego mieszkanka ;-)



Dziś jest z nami, ma 5,5 miesiąca i idzie mu już drugi ząb. Właśnie się obudził, weszłam do sypialni zwabiona jego pogruchiwaniem. Nadal nonszalancki - tym razem noga w ustach ;-)
Zmykam więc - przewinąć, przebrać, poprzytulać - życząc Wam wspaniałego maja. Jeszcze ponad dwa tygodnie! :-)

środa, 27 kwietnia 2011

Trochę słońca.

O problemach dziś nie będzie.
No bo nie i koniec, ani słowa.

Wiosna w ostatnich dniach rozpanoszyła się po okolicy na dobre. Kiedy po niecałym tygodniu spędzonym u Rodziców wróciłam do domu, zastałam za oknami wodospad zieleni, drzewa i krzaki kipiące od drobnych białych i różowych kwiatków! A gdy wyjeżdżałam dopiero jedna czereśnia kwitła nieśmiało (przez te parę dni... jej kwiaty opadły!). Forsycje obłędnie żółte (choć też niedługo przekwitną), pod balkonem niezapominajki, mlecze... Niedługo zakwitnie bez :-D
Dni coraz dłuższe, ciepłe, staramy się chodzić z Ptysiem na długie spacery, na ile jest to możliwe. Całkiem nieźle opanowaliśmy motanie się z chustą, więc praktykujemy spacerki "chustowe" - Tymek też za nimi przepada:-)

Synek skończył 5 miesięcy. Ma nadal świetny apetyt, ładnie zjada nie tylko mleko z piersi, ale też nowości - kleik ryżowy, a od wczoraj - marchewkę. Pomarańczową papkę wciągał wczoraj i dzisiaj aż mu się uszy trzęsły :-) Coraz bardziej zainteresowany światem, wszystko bierze do rąk i do buzi. Bardzo towarzyski (czasem aż za bardzo ;-) Niespecjalnie lubi się zajmować sam sobą, najszczęśliwszy jest na rączkach, ewentualnie leżąc na brzuchu, ale pod warunkiem, że ktoś go zabawia ;-)

Ja, zaniepokojona nieco swoim wilczym apetytem i obłędnym spadkiem wagi, zrobiłam wreszcie badania krwi - morfologię i hormony tarczycy. Wszystko w normie, zatem chyba karmienie piersią tak mnie "zżera". W święta pojadłam pyszności nawet więcej niż zwykle, obecnie staram się nieco uspokoić rozbuchany apetyt na słodycze :-p
Ale z praktykowania słodkich wypieków podczas weekendów zrezygnować oczywiście nie zamierzam. Ostatni mój wyczyn to chlebek bananowo-krówkowy. W jedno popołudnie w trzy osoby wciągnęliśmy całą keksówkę, do ostatniego okruszka :-)

Znużona szukaniem alternatyw dla umowy z denerwującą firmą telekomunikacyjną (nazwa na O, pomarańczowe logo:-p), dla świętego spokoju przedłużyłam ją na kolejne dwa lata :-p Mam z głowy, a przy okazji mniejszy abonament i nowy telefon :-)

Tak że oprócz kłopotów, których ostatnio milion wali się nam na głowę, pojawia się też trochę miłych akcentów. I naprawdę bardzo to doceniam.
A jak już jest naprawdę niefajnie, to zawsze można posłodzić życie... pigułką szczęścia ;-) Mój kochany Brat przywiózł nam cały słoik ze swojej wyprawy do Barcelony.
Trzymamy na mocno "chandryczne" dni.
Oby ich było jak najmniej - życzę i sobie, i Wam.

środa, 13 kwietnia 2011

Czasem smutniej...

Czasem jest smutno.
Złe wiadomości. Zła pogoda. Żal - nie wiadomo za czym czy do kogo.
Bolesna świadomość przemijania.
Gdy cierpi ktoś bliski, serce pęka na tysiąc kawałków, które posklejać bardzo trudno.
Płaczę gdy nikt nie patrzy, staram się zbierać siły na jeszcze gorszy czas.
Pachną muffinki z niespodziankami, upieczone dla zajęcia myśli i na poprawę humoru. Zapach wlewa troszkę słońca do serca.
Dużo spokoju dziś wszystkim życzę.
I zdrowia, bo gdy go brak - wali się wszystko.

piątek, 8 kwietnia 2011

Dawne marzenie.

Za oknem szaro, ponuro, kropi i wieje.
Choć na trawniku od strony balkonu zakwitły nam już forsycje, pogoda dziś bardziej listopadowa. Mam nadzieję, że to chwilowe :-)

Tymul ma dziś Dzień Śpiocha, odwalił już dziś jedną drzemkę prawie 3-godzinną, co jest niewątpliwie rekordem ostatnich tygodni. Wstał, pojadł, poskrzeczał, pouśmiechał się w sumie 2,5 godziny, a teraz przysnął znowu. Oglądam, a raczej słucham, "Kuchenne rewolucje" na VOD Onet, gdzie Magda Gessler robi tzw. rozpierduchę w restauracjach, które słabo sobie radzą i... chodzi mi po głowie moje dawno wymyślone i nadal aktualne marzenie.
Marzy mi się mianowicie mały, miły lokal na osiedlu, gdzie mieszkam, przyjazny mamom z dziećmi w wieku niemowlęcym i przedszkolnym, czyli takimi, które nie zawsze jest z kim zostawić, gdy chce się po południu (albo przed :-) ) wyskoczyć z koleżanką na kawę i plotki.
Wszystko w głowie mam zaplanowane.
Kameralna sala, prosto urządzona, ale przytulna, ładne zdjęcia na ścianach (może fotografie mojego Brata z jego podróży?...). Kolorowe talerzyki, kubki - każdy z innej parafii, jak u mnie w domu ;-) Krzesełka do karmienia niemowląt, małe kolorowe stoliki i krzesełka dla dzieci w wieku przedszkolnym. Niedużo, dla 10-12 kobiet i podobnej ilości dzieci. Czysta, skromna łazienka z kącikiem do pielęgnacji niemowląt. Zaciszna kanapa w kąciku, może nawet za jakąś lekką zasłonką, do karmienia piersią. Dla dzieci zabawki, kartony i kredki, kolorowy dywan, na którym można by się bawić...
I podgrzewacz do dyspozycji mam - żeby podgrzać słoiczek z deserkiem czy kaszkę.
Menu - oczywiście dobra kawa z ekspresu ciśnieniowego, smakowe herbaty, soki - może świeżo wyciskane. Ciasta i ciastka domowej roboty, codziennie świeże (oczywiście potrzebowałabym kogoś do pomocy ;-) ) Do kawy - kosteczka czekolady. Może też kanapki, oczywiście świeżo przygotowywane - dla kogoś kto woli na podwieczorek bułkę pełnoziarnistą z twarożkiem i rzodkiewką, zamiast ciasta czekoladowego ;-) I może owoce sezonowe - miseczka truskawek z bitą śmietaną albo pieczone gruszki - czemu nie? :-)
W tle cicha, kobieca muzyka - Norah Jones, Katie Melua, Dido, Eva Cassidy...
I jeszcze książki i kolorowe czasopisma - żeby sobie wziąć z półki i poczytać przy kawie, choć podejrzewam, że panie raczej zagadywałyby siebie nawzajem, nawiązywałyby się trwałe znajomości - tak mi się marzy. Bo wiem jak to jest - być uwiązaną z dzieckiem w domu, bez koleżanek...
Wspaniale by było, cudownie bym się czuła, prowadząc takie miejsce, patrząc jak młode mamy i ich dzieci nawiązują przyjaźnie, pałaszując babkę-pieguskę, czekoladowe muffinki, cytrynową tartę czy domowy sernik :-)
Zawsze jak o tym pomyślę, czuję zapał, uśmiecham się :-)
I tylko funduszy brak... (i pomysłu na nazwę;-) )
Ech, gdyby tak wygrać w totka... Wcale nie chciałabym spocząć na laurach i żyć z procentów. Otworzyłabym wtedy taką knajpkę gdzieś niedaleko mojego domu i myślę, że byłabym bardzo szczęśliwa.
Może kiedyś... :-)

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Urok zwykłych poranków.

Jakoś sporo myśli mam ostatnio do przelania na... miło byłoby napisać, że na papier, bo "na klawiaturę" nie brzmi tak przyjemnie, ale jakie są fakty - każdy widzi ;-)
Piszę więc, z nadzieją, że czyta to więcej niż jedna osoba ;-) Jeśli czytacie, zostawcie, proszę, czasem jakieś słowo, nie ukrywajcie się. Miło mi będzie wiedzieć, że ważne osoby zaglądają tu czasem.
Piękny mamy poranek, a właściwie już przedpołudnie. Pewien portal internetowy wróżył deszcze na dzisiaj, ale na razie jakoś ich nie widać - piękne wiosenne słońce zagląda mi w okno kuchni, gdzie przy stole siedzę z laptopem. W sypialni potomek uskutecznia drzemkę.
Miło tak słonecznie i konstruktywnie zacząć dzień :-)
Wstałam o siódmej, razem z małżonkiem, żeby mu przygotować sałatkę do pracy. Dziś niezdrowo, ale pysznie ;-) Ser żółty, kosteczki szynki (czy też czegoś do szynki podobnego), suszone śliwki, kukurydza z puszki, nasiona słonecznika (zdrowy akcent!), majonez. Do tego bułka, banan, czekoladka. Lepsze to niż kaszanka zjedzona na kolację ;-)
Dzięki temu, że tak wcześnie wstałam, trochę już mam zrobione, a dzień długi przed sobą. Jestem już ubrana, włosy umyte, kuchnia ogarnięta, śniadanie zjedzone, dwie herbaty wypite - z ukochanego kubka z kotami, kupionego w supermarkecie za dychę :-) Kiełki rzodkiewki i pszenicy wysiane, za trzy dni będą gotowe, może do zdrowszej sałatki dla męża :-)
Wielkimi krokami zbliża sie koniec mojego zasiłku macierzyńskiego, najwyższa już pora rozejrzeć się za jakąś pracą... Serce mi się ściska z przerażenia, jak o tym pomyślę, ale co się odwlecze... Wiadomo... Dziś może usiądę nad CV, jak synio pozwoli, pomyślę gdzie je wysłać/zanieść. Może odważę się też w końcu wysłać aplikacje do kilku wydawnictw, może któreś da mi szansę spróbować swych sił w pracy korektora... Wspaniale byłoby dostać choć próbkę do wykazania się :-)
A tymczasem, przy paluszkach z sezamem, siądę z moim zeszytem w maliny, jagody, poziomki - i zaplanuję obiady na najbliższe 3 dni.
Najpierw przyjemność, potem obowiązki ;-)

Dobrego dnia!

sobota, 2 kwietnia 2011

Zmiany.

Jak chyba każdy od razu zauważył - zmieniłam ubranko mojego bloga.
Chciałam tak na wiosnę coś odświeżyć, być może potem wrócić do moich starych "kropek". Ale wygląda na to, że nie da się tego zrobić, takie tło już nie jest dostępne :-p Mam więc nadzieję, że to Wam się podoba, bo zapewne zostanie tu przez jakiś czas. A potem może znowu zachce mi się zmian? :-) W końcu nie tylko moje wpisy mogą oddawać mój nastrój w aktualnym czasie, dekoracje też :-) A nastrój mam ostatnio często właśnie taki: zielono-dmuchawcowy :-) Wiosenny.
Pachnie dziś u nas w domu od rana ciastem marchewkowo-bananowym, które upiekłam pierwszy raz, wedle przepisu z internetu.
Nie chcę tego bloga zamieniać w bloga kulinarnego. Gdzie mi tam do internetowych bogiń kuchni, których blogi przeglądam ostatnio z upodobaniem :-p Ale postanowiłam się jednak pochwalić, bo ciasto wygląda baaardzo apetycznie :-)


Miłej (i smacznej) soboty!

wtorek, 29 marca 2011

Wiosna... ach to Ty! :-)

Witam.

Wiosna, wiosna nadchodzi!
Ach, jak mnie to cieszy ogromnie! Wprawdzie słyszałam plotki okrutne, że na Wielkanoc ma być śnieg z powrotem, ale póki co świeci boskie słońce, temperatura wyraźnie na plusie (i ma rosnąć!), a w powietrzu czuje się to COŚ, co zawsze poprzedza nadejście mojej ulubionej pory roku :-D
Aż chce się żyć!
Do ważnych dla mnie ludzi zawitała też wiosna w postaci... wizyty bociana;-) Jestem ogromnie ucieszona, czekałam na tę wiadomość niemal jak na wiadomość o własnej ciąży :-p
Trzymajcie się kochani i dbajcie o ten cud! Życzę Wam bardzo powodzenia!

A co u nas nowego?

Jak wszystkim lub prawie wszystkim wiadomo - 11 dni spędziliśmy w szpitalu, a właściwie Tymek spędził. 8 marca zostaliśmy przyjęci na oddział niemowlęcy w Szpitalu CZMP z diagnozą - obturacyjne zapalenie oskrzeli i zapalenie płuc + nieżyt noso-gardła. Tymuś był bardzo biedny, kasłał, furczał, nie mógł oddychać przez nos, nie mógł przez to ssać mleka, miał duszności. Trudne było dla mnie pozostać z nim na cichym i pustym już o tej porze (przyjęto nas koło 18-tej) oddziale, ale wiedziałam, że trzeba i że ktoś musi z nim zostać. I że to muszę być ja - z racji karmienia małego piersią.
Całego pobytu opisywać nie chcę, bo nie bardzo chce mi się do tego wracać w szczegółach.
Napomknę tylko, że biedny Tymuś przez 4 noce musiał być beze mnie, bo się rozchorowałam. Dostawał wtedy mleko sztuczne z butli, na szczęście po moim powrocie od razu przypomniał sobie, jak ssać "cycusia".
Że 5 spośród 6 nocy, jakie spędziłam z nim na oddziale, przespałam na fotelu (nie mając przez ten czas możliwości położenia się nawet na chwilę). Na ostatnią noc (gdy jeszcze nie było wiadomo, że to ostatnia) dostałam - hura! - lekarską leżankę :-/
I że malutki był bardzo dzielny, choć inhalacje to była jego zmora (moja też:-p), jak mu tylko przytykałam maseczkę do twarzy, zaczynał protestować.
Ale wszystkie te trudności opłaciły się, bo w 11 dobie zostaliśmy wypisani do domu z czystymi oskrzelami i płucami.
Aktualnie Tymo czuje się znakomicie, dokazując całymi dniami, aż momentami mam go dosyć :-p

Chłopaczek nasz skończył w sobotę 4 miesiące!
Jak ten czas leci! Szok! Dopiero co pisałam, że skończył trzy... Ani się obejrzymy, a będzie pół roku!
Tymul jest coraz bardziej kontaktowy, wydaje bardzo dużo różnych dźwięków. Ostatnio nauczył się - niestety! - piszczeć:-p
Łapie już ładnie grzechotkę i potrafi nią długo potrząsać, a także czasem przekłada z ręki do ręki. No i oczywiście z upodobaniem pcha ją do ust (jak wszystko inne, co się znajdzie w jego pulchnych łapkach).
Położony na brzuchu - wysoko i bardzo długo trzyma głowę uniesioną, najczęściej podpierając się na przedramionach, poczynił już też kilka prób przewrócenia się samodzielnie na bok/plecy.
Noszony na rękach w pionie trzyma głowę na tyle sztywno, że nie trzeba jej już podtrzymywać.
Posadzony w półleżeniu na kolanach dorosłego, plecami do jego brzucha, siłą mięśni swojego brzuszka próbuje podciągać się do siedzenia - nawet skutecznie, choć na razie nie bardzo pozwalamy mu siedzieć, jeszcze na to za wcześnie.
Ma nadal olbrzymi apetyt, mam wrażenie, że nawet coraz większy. Niedługo moje piersi przestaną wystarczać i zaczniemy powoli wprowadzać jedzonka typu papka z marchewki:-) Ale to za jakiś miesiąc myślę, może półtora.
Ma poczucie humoru, waży już chyba 7kg (przy wypisie ze szpitala 6900g) i coraz więcej rzeczy nosi już w rozmiarze 68. Kolejne pajacyki i koszulki w rozmiarze 62 wędrują do "archiwum":-)

To tyle o Tymku.

Co jeszcze u mnie?
Zmiany wiosenne. A dokładnie jedna duża zmiana. Nagle zafascynowało mnie gotowanie. Wielka od zawsze miłość do jedzenia wybuchła jakby ze zdwojoną siłą, podejrzewam, że w wyniku dwukrotnej w ostatnim czasie konieczności zastosowania rygorystycznej, lekkostrawnej diety;-) Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nagle odkryłam w sobie też miłość do gotowania :-p Może pojawiła się ona w wyniku konieczności - nasza sytuacja jest taka, że jak chcę zjeść coś konkretnego, muszę to sobie na ogół sama zrobić - Konrada ostatnio więcej nie ma w domu, niż jest... Nieistotne jednak skąd, grunt, że pojawiła się i mam nadzieję, że już zostanie. Wcześniej była przykrą koniecznością, teraz - głęboko zafascynowana przeglądam strony internetowe z przepisami kulinarnymi i planuję wypróbowanie wielu z nich w niedalekiej bądź nieco dalszej przyszłości. Plany na zupełnie bliską przyszłość to tarta na obiad (jeszcze nie wiem z czym, może z fetą i ziołami?...) oraz ciasto marchewkowo-bananowe. Na dalszą - z racji obostrzeń związanych z karmieniem - cudowne ciasta i ciastka czekoladowo-orzechowe. Już wypróbowałam przepis na cytrynową babkę piaskową, podobną jak piekło się u mnie w domu, gdy byłam dzieckiem, na weekendy. Sukces! :-) Smak dzieciństwa odtworzony:-)
Tak więc proszę o trzymanie kciuków, żeby mi ta nowa pasja nie przeszła zbyt łatwo - chciałabym żeby moje dzieci miały dobrze gotującą mamę i żeby niedziele kojarzyły im się z domowym ciastem:-) Wprawdzie trochę czasu minie jeszcze, zanim Tymo będzie tych ciast próbował, ale... Nie zaszkodzi już się wprawiać;-)

To tyle chyba.
Piękna pogoda od rana, więc idę pod prysznic, żeby zdążyć wyjść z młodym na krótki spacerek, zanim Konrad wybędzie na 10 godzin do pracy...

Uściski wiosenne!!!

poniedziałek, 7 marca 2011

O miłości i nie tylko.

Pewna dobra znajoma (BUZIAKI, ASIU!:-) zwróciła mi wczoraj uwagę, że dawno nic nie pisałam... Ja na to, że nie mam jakoś weny, że w sumie nie ma o czym...
Lecz po namyśle muszę stwierdzić, że jest o czym! Że co dzień dzieją się rzeczy ważne, wielkie, wspaniałe... Nie dzielenie się nimi z czystego lenistwa (A FE!) to po prostu egoizm.
A nie utrwalanie ich, to głupota, której będę za kilka lat gorzko żałować.
Patrzę na zdjęcia małego ze szpitala i w głowie mi się nie mieści, że zaledwie 3 miesiące temu był taką maluśką pchełką, z nie do końca otwartymi oczkami... Tak bardzo się zmienia!
Trzeba łapać chwile, bo szybko mijają i nigdy nie powrócą, nigdy już nie przeżyję pewnych wrażeń, emocji, wzruszeń...
Więc nadrabiam:-)

Miłość przyszła nie wiadomo skąd i nie do końca wiadomo kiedy.
Pierwsze wspólne tygodnie były bardzo trudne. Mały budził się w nocy, płakał podczas przewijania, obchodziliśmy się z nim trochę jak z jajkiem (nigdy nie zapomnę mojego obsesyjnego strachu związanego z jego wielką głową, kiwającą się bezwładnie na wszystkie strony jak na szypułce :-p) Ja byłam po cięciu słaba, obolała, nie wolno mi było się forsować. Hormony szalały. Piersi bolały... Rosła we mnie irytacja, zniecierpliwienie, zwątpienie - czy to była słuszna decyzja? Czy naprawdę powinniśmy mieć dziecko? Czy ja powinnam być mamą? Trudne emocje podkręcał fakt, że jakoś głupio było mi się z tego zwierzać komukolwiek - jak to, wątpić czy się chce własnego dziecka?! (nawiasem mówiąc dopiero później przeczytałam w pewnej książce dla mam, że takie emocje są udziałem większości kobiet w pierwszych tygodniach po porodzie - szkoda że tak późno to przeczytałam:-p)
No ale nie można się było już z tego wycofać... I dobrze:-)
Nie wiem kiedy irytacja zaczęła ustępować czułości. Pojawiła się cierpliwość, radość z obcowania z tym małym człowiekiem. Poczułam się lepiej, psychicznie i fizycznie. Mam więcej siły, bardziej mi się chce, nie tylko nabrałam wprawy w przewijaniu, ubieraniu małego, ale wręcz polubiłam to:-) To samo z karmieniem. Na początku przykry obowiązek - teraz stał się... no, może nie ulubionym elementem dnia, ale na pewno są to miłe chwile, spędzone z synkiem blisko, w spokoju...
Przed porodem byłam zwolenniczką "chłodnego chowu"... Nie sądziłam, że to kiedyś napiszę, ale...Chromolić chłodny chów ;-) Chcę Tymkowi dać maksymalnie dużo ciepła, tulę go, noszę, biorę nad ranem do naszego łóżka (choć zarzekałam się, że nigdy w życiu;-) i ogólnie rzecz biorąc... ROZPIESZCZAM. Nie umiem inaczej, po prostu skradł moje serce. Dałabym mu wszystko, oddałabym życie za niego - teraz już jestem pewna - choć kiedyś uważałam takie stwierdzenie za patetyczny frazes...
Aktualnie jest chory... Serce mi pęka, gdy słyszę jak kaszle i rzęzi. Oddałabym dużo, żeby zachorować zamiast niego, żeby tylko on się nie męczył... nie sadziłam, że pokocham go tak bardzo. Nie sądziłam chyba, że można tak kochać...
Wiem, jak bardzo pompatycznie to wszystko brzmi, ale wszystko to najprawdziwsza prawda :-) I tylko to się liczy.

A tak bardziej prozaicznie...
Tymo skończył 3 miesiące. Jest dużym chłopakiem - na ostatnim mierzeniu w przychodni miał 62cm i ważył 6600g (wciąż tylko na piersi!) W ciągu dnia coraz bardziej aktywny, absorbujący - uwielbia być noszony na rękach, a jego druga ulubiona rozrywka to siedzenie w bujaczku i obserwowanie naszej zwykłej aktywności - dzięki temu często mogę ugotować obiad czy poprasować stertę tetry nawet gdy nie śpi. Ma poczucie humoru - śmieszą go dziwne dźwięki typu imitowanie pierdzenia lub gdakania kury, rymowane wierszyki, wesołe pioseneczki. Uśmiecha się szeroko na widok pochylających się nad nim twarzy, w szczególności preferuje te znane sobie - takie mam wrażenie. Jest dzielny i grzeczny u lekarza oraz podczas podawania leków. Przeważnie przesypia całe noce - od 22-giej do 6-tej. Leżąc na brzuchu wysoko i długo utrzymuje główkę. Włożona do ręki grzechotką potrafi potrząsać bez wypuszczania nawet 15-20 minut (dziś zaobserwowałam:-) Wydaje mnóstwo dźwięków. Ostatnio odkrył istnienie swoich rąk - wyciąga je przed siebie i w skupieniu, z pewnym zdziwieniem, kontempluje zaciśnięte piąstki. Bardzo lubi kąpiele i spacery (ale nie lubi być ubierany na spacer). Potrafi dać się we znaki, np. wymuszając histerycznym płaczem noszenie na rękach, ale w porównaniu do dzieci z zasłyszanych opowieści - jest dosyć spokojnym i bardzo pogodnym dzieckiem.
No i w ogóle jest strasznie fajny:-)
Prawdziwy skarb nam się trafił ;-)

Uch, rozpisałam się trochę, musi Wam znowu na dłuższy czas wystarczyć;-)
Do następnego!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Kilka tygodni później...

Życie nagle nabrało szalonego tempa.
Już wcześniej myślałam, że czas szybko biegnie, ale nie doceniłam go - potrafi znacznie szybciej :-p
Przy małym dziecku nie wiadomo kiedy zlatuje cała doba. I następna, i następna...
Dzień mój wygląda w ten sposób, że zwykle w okolicach ósmej budzi mnie kwękanie głodnego ssaka;-) Przewijam go więc, daję jeść, odkładam do łóżeczka lub zostawiam w naszym łóżku i idę sobie zrobić śniadanie - o ile małemu nie włączy się syrena pt. "Niech mnie ktoś przytuli". Zjadam, przeglądam ulubione strony w internecie, przy odrobinie szczęścia uda mi się wziąć prysznic, ale to nie zawsze :-p No i okazuje się, że Dzieć znowu głodny. Więc przewijam, karmię... Przychodzi czas i mojego drugiego śniadania. Zjadam, potem wieszam pranie albo odkurzam, zależy co jest do zrobienia, posiedzę trochę w necie i... robi się pora kolejnego karmienia... Po nim robię i zjadam obiad (niekiedy jest to przerywane czynnościami typu tulenie i uspokajanie, bo młodemu akurat się nudzi albo boli go brzuch, bo się przejadł). Ogarniam kuchnię po obiedzie i... zgadnijcie co ;-) Tak, następne karmienie. Nieraz przy okazji przewijania zostaje obsrane pół sypialni, więc trzeba sprawnie uprzątnąć, czasem przebrać drania, bo bywa, że śpiochy też zarobią przy okazji... Potem z małym srajkiem trzeba posiedzieć, pogadać do niego, położyć go na brzuszku, żeby ćwiczył podnoszenie głowy... Już czas na podwieczorek, więc zjadam, szykuję obiad Konradowi, który wraca z pracy, pobuszuję chwilę po forach, poprasuję stertę tetry (której idą zastraszające ilości, bo mały ulewa jak fontanna) i - surprise, surprise - oto pora kolejnego karmienia :-D Jeśli mam mniej szczęścia to zamiast prasowania tetry i buszowania po forach uspokajam Tymka wrzeszczącego wniebogłosy, gdy tylko się oddalę na odległość większą niż 30cm :-o I tak dalej...
I nagle robi się 23,30; wszyscy padamy wycieńczeni :-p Przeważnie mamy w ciągu nocy dwie pobudki, w odstępach około 3,5 godziny, niekiedy dłużej.
Obiecywałam sobie, że Tymek nie będzie spał z nami w łóżku i dotrzymuję tej obietnicy po części;-) Mianowicie śpi u siebie w łóżeczku do ostatniego nocnego karmienia zazwyczaj, po którym zostawiam go już w naszym łóżku i śpimy sobie razem do rana. Ma to tę zaletę, że przytulony - bardzo szybko się uspokaja i zasypia, i nie trzeba go lulać, co ma dosyć istotne znaczenie dla ludzi z wiecznym deficytem snu :-p

No a poza tym, pomijając wadę będącą udziałem chyba każdego niemowlęcia - RYK - jest cudny. Nadal dużo śpi i względnie mało marudzi, chyba że ma zły dzień (wtedy najchętniej wsadziłabym go z powrotem do brzucha). Rośnie jak na drożdżach. Jest prześliczny. Podnosi głowę, rozgląda się, wodzi wzrokiem za przedmiotami. Lubi muzykę (często słucha ze mną nie jakichś tam kołysanek, ale porządnej muzy - Dżemu, Eddiego Veddera, Evy Cassidy, starych Wilków, ewentualnie dźwięków natury ;-) i uspokaja się przy niej.
No i uśmiecha się - może jeszcze nie świadomie, ale adekwatnie do sytuacji:-) I jest to najsłodszy uśmiech świata :-D