niedziela, 23 grudnia 2012

Co się liczy.

Miałam niedawno kryzys.
Duży kryzys.
Wszystko nie tak.

Mąż irytujący, dziecko niegrzeczne (bunt dwulatka!), gówniana pogoda, katar.
Laptop się rozpada. Zrobiłam dziurę w ulubionym swetrze. Brudne okna. Ręce popękane do krwi. Zajady. Tusz sklejający rzęsy. Bank zawracający głowę. Brak czasu na czytanie.
Ogólna i wszechogarniająca beznadzieja.

I nagle przychodzi taki dzień, jak wczoraj - nie wiem, może dlatego, że to pierwszy dzień po końcu świata ;-) Nagle wszystko widzę w innym świetle.

Dziecko jakieś takie grzeczniejsze, przytulaśne.
Mąż fajny - robi zakupy, sprząta w kuchni, szykuje ryby na święta, żartuje.
Pogoda zimna, ale chociaż nic nie pada.
Katar mija. Okna umyte, kurze pościerane, pościel zmieniona.
Sprawa z bankiem załatwiona.
Dokończyłam książkę, na którą przez tydzień nie miałam czasu.
Tusz do rzęs pal sześć, niecałą dychę kosztował, mała strata. Sweter to tylko sweter, za jakiś czas będę mieć inny ulubiony ;-)
Wypiłam dobrą kawę, wyszorowałam wannę, nie wyspałam się, ale to nic, może w ciągu dnia się zdrzemnę...
Co się liczy?
Dom, rodzina, praca dająca wyżyć.
Reszta to pierdoły.







piątek, 21 grudnia 2012

Koniec świata.

Czyli co?
Jednak odwołany?
Kolejny zaliczony w moim życiu koniec świata.

Pamiętam jeden, w sierpniu 1998 albo 1999. Byłam na obozie w Zawoi, cała grupą leżeliśmy nad rzeczką i wygłupialiśmy się. Fajny koniec świata to był :-) Beztroski.

Dzisiaj, w koniec świata, zakutana od stóp po czubek nosa, pojechałam sobie do pracy, gdzie trójka z czwórki pacjentów się zgłosiła - może postanowili, że jeśli ginąć, to po uzyskaniu porady psychologicznej ;-)
Dzisiaj, w koniec świata, zjadłam na obiad jajecznicę z podsmażoną parówką.
Dzisiaj dostałam zamówioną kilka dni temu paczuszkę, a w niej pędzel do pudru i paletkę rozświetlaczy do makijażu - śliczną :-)
Dzisiaj przy okazji przedświątecznych porządków, wyrzuciłam spory zapas zwietrzałej herbaty i jakieś 6 czy 7 słoiczków po tymkowych obiadkach i deserkach, trzymanych diabli wiedzą po co.
Dzisiaj muszę jeszcze poodkurzać, umyć kuwetę, posprzątać w łazience, ubrać z dzieckiem choinkę...

Normalny dzień grudniowy :-)

poniedziałek, 26 listopada 2012

Dwulatek.

Tymocha kończy dwa lata!

Kiedy to zleciało? Czasem wciąż trudno mi uwierzyć, że jestem mamą (serio!), a to już dwa lata trwa!

Dwa lata temu o tej porze, jeszcze z brzucholem jak balon, chyba akurat wypełniałam jakieś formalności związane z przyjęciem na oddział położniczy w cudnym szpitalu ICZMP...
Tymek pojawił się na świecie 8 godzin później.
Nie przeczuwałam jeszcze wtedy, jak bardzo postawi na głowie moje życie.

Miewam go po kokardy i pewnie jeszcze nie raz w życiu będę się zastanawiać "po co mi to było" ;-)
Ale odpowiedź przecież jest prosta.
Po to, żeby przykładał główkę do mojej głowy, kiedy się uderzę i mówił "puciałuję mamę".
Po to, żeby mi przypominał "jedz śniadanie, mamo".
Żeby krzyczał "Ahaaa!" na widok czegoś, co przyciągnie jego uwagę.
Żeby chciał się ze mną przytulać ("dudu na siofie").
Żeby pomagał mi rozładowywać zmywarkę ;-)
I z tysiąca innych powodów :-)

Z okazji urodzin życzę Ci, Synku, żebyś był zawsze szczęśliwy!

poniedziałek, 19 listopada 2012

Nie wiem, o czym napisać...

Od ostatniego posta minął prawie miesiąc.
Pewnie wierni fani już się nie mogą doczekać na kolejny odcinek paproszej opowieści (ha,ha,ha, to sobie podniosłam samoocenę :-p )

Ale o czym tu pisać, gdy za oknem zasrany listopad?
Nie dzieje się nic.
Dni mijają, szare i jednakowe, i może to dobrze w tym przypadku, że mijają, bo im szybciej się listopad skończy, tym lepiej.

Miesiąc już, od kiedy Tata nie mieszka pod ziemskim adresem.
Wbrew wcześniejszym obawom, nie pogrążam się w rozpaczy. Być może to nigdy nie nastąpi.
Żyję jak żyłam wcześniej. Śmieję się z tego, co wcześniej. Spotykam się czasem z ludźmi. Pracuję. Gotuję. Tylko stroje straciły kolory - są czarne, szare, granatowe. Nie na pokaz, sama czuję, że źle bym się czuła w żółtym szaliku, koralowym swetrze. Ale wróci jeszcze czas kolorów...
Trochę częściej się zamyślam, bywam rozkojarzona, zdarza mi się zapłakać, choć nieczęsto.
Wiem, że Tata jest obok i czuwa. Więc staram się zachowywać tak, żeby Go nie zasmucać. I nie złościć ;-)

Tymek cudny. Mądrala - wszystko pamięta, wszystko wie. Dosięga do klamki. Buduje wysokie wieże z klocków, kocha książeczki, lubi chodzić do żłobka. Jest niekłopotliwym pacjentem (niestety ostatnio często mamy okazję to sprawdzać), grzecznym pasażerem środków komunikacji publicznej, wdzięcznym klientem u fryzjera...
I mówi, mówi, mówi...
"Jedz śniadanie, mamo"
"Nie, kotku, zostaw taty śliny" (rośliny)
"Źłobku tańczyłem i śpiewałem" (w żłobku tańczyłem i śpiewałem)
"Kupić tsieba iwki w Lidlu, słysiś tato?" (trzeba kupić w Lidlu oliwki, słyszysz tato?)
...i tak dalej, i temu podobne.
Można czasem pęknąć ze śmiechu :-)

niedziela, 21 października 2012

Na pociechę...

Spotkamy się kiedyś u studni,
wkoło będzie zielono.
Nasze żony będą odświętne,
nawet wódkę wypić pozwolą.

Spotkamy się kiedyś u studni,
takiej zwykłej, z kołowrotem.
Woda w niej będzie chłodna,
w świat uwierzymy z powrotem.

Spotkamy się u studni,
być może, że na drugim świecie.
Bóg przecież jest łaskawy
 i pewnie da nam tę pociechę.

Spotkamy się kiedyś u studni
z wiecznie żywą wodą.
Bellona też zaprosimy,
on przecież będzie polewał.

Spotkamy się u studni
i będziemy znów tacy młodzi.
Nasze żony będą piękne,
nam wódka nie będzie szkodzić.


 (Stare Dobre Małżeństwo)

czwartek, 11 października 2012

?

Ile człowiek jest w stanie udźwignąć? Wciąż się przekonuję, że więcej, niż sądził... Czasem w życiu jest tak, że wszystkie dotychczasowe "nieszczęścia" wydają się dziecinną grą, nieporozumieniem. Ale i przez to trzeba jakoś przebrnąć. Co nas nie zabije to nas wzmocni?...

środa, 3 października 2012

Środa matki pracującej.

Aktywne życie wciągnęło mnie niepostrzeżenie w swój wir i zdaje się uciekać jeszcze szybciej, niż wcześniej, dzień za dniem, dzień za dniem. I już znowu środa jest... Szósta z minutami. Ciemno. Mąż mnie budzi - jest już w przedpokoju, w butach, a Dzieć w łóżeczku gada do siebie i wzywa rodziców. Wstaję, przynoszę Dziecia do naszego łóżka, zawijamy się w kołdrę i próbuję go przekonać, żeby jeszcze pospał, na mleko za wcześnie. Sama też usiłuję zasnąć, ale nic z tego - Dzieć gada, wierci się, skubie mnie po uszach, włazi na mnie, złazi, żąda mleka... Jakoś dobijamy do 6,50. Dłużej nie da się dziecku wmawiać, że jeszcze jest noc, bo się jasno robi. Wstajemy, robimy mleko, sypiemy "ciaki" (chrupki) do miseczki. Tymek wypija cały kubek duszkiem i oznajmia "piłem" (wypiłem). Bierze miseczkę z chrupkami i wędruje do salonu na "baję" - stały rytuał, bez niego dzień się nie liczy. Włączam Kreciki, idę się umyć. Przy okazji wstawiam pranie. Po 10 minutach, już ubrana, czekam, aż Krecik dokończy przygodę z nauką gry na flecie. Idziemy się przewinąć i ubrać. Pielucha po nocy pęka w szwach. Zimno jest, więc zakładamy grube spodnie dresowe, koszulkę z długim rękawem. Jeszcze bluza, buty, czapka, kurtka. Pod pachę wyprawka na październik (pieluchy, chusteczki, ręcznik papierowy) i w drogę - wędrujemy do żłobka. Pożegnanie przebiega sprawnie, dziecko może nie zachwycone, ale bez wielkich protestów wchodzi do sali żłobkowej. Wracając do domu kupuję pieczywo. Wstawiam wodę na herbatę, w międzyczasie przygotowuję ciasto na naleśniki, musi przecież pół godziny "odstać". Robię sobie śniadanie. Zjadam. Biorę się za naleśniki, smażąc oglądam jednym okiem w internecie "Prawo Agaty" - a co, trzeba coś mieć z życia ;-) Naleśniki usmażone, sprzątam w kuchni. Planuję zakupy i wysyłam listę do męża. Włączam zmywarkę. Wieszam pranie, które już się skończyło. Wstawiam następne. Prasuję sobie ciuchy na dzisiaj do pracy. Ścielę łóżko, wietrzę mieszkanie. Ścieram szczyny kota z naszego pufa-wora do siedzenia. Wieszam drugie pranie, które się skończyło. Wstawiam sobie wodę na herbatę, zjadam małą porcję mleka z chrupkami. Nie ma jeszcze 11, dobra nasza ;-) Przede mną odkurzanie, nakarmienie kota, malowanie paznokci, mycie głowy, dokończenie naleśników. Może mi się uda zdrzemnąć kwadrans. A może nie, diabli wiedzą. O 14 wychodzę do pracy. Tam czeka na mnie diagnoza testem Wechslera i urocza dziewczynka z fobią szkolną. Będę w domu o 20-tej. Jeśli będzie brzydka pogoda, to może kolega z pracy podwiezie mnie samochodem. Jak nie - czeka mnie 40-minutowa podróż autobusami, z przesiadką na mało zachęcającym Placu Barlickiego. Jak przyjadę, dziecko będzie pewnie już spać. Sądzę, że i ja będę mieć siłę tylko zjeść kolację i wziąć prysznic, potem padnę do łóżka... Dobrze, że środa jest tylko raz w tygodniu ;-)

czwartek, 30 sierpnia 2012

Ojejuśku! :-o

Będę pracować na cały etat. Wczoraj telefon od p. Dyrektor Poradni... "Pani Kasiu, sprawa jest poważna..." Już mi gula stanęła, że nici z mojego zatrudnienia, oczami wyobraźni widzę gonitwę z wywalonym ozorem za jakimś pracodawcą made by oświata, który mnie z ulicy przygarnie dnia 30 sierpnia :-p Jednak ciąg dalszy wypowiedzi sprawił, że gula na chwilę się zmniejszyła, a potem urosła dwukrotnie... "Góra życzy sobie, że jeśli ma pani u nas pracować na zastępstwo, to ma to być cały etat. Decyduje się pani? Odpowiedź potrzebuję na już, najdalej za godzinę-dwie. Proszę się poważnie zastanowić". Jezusie! Ale jak to? Tak nagle? Tak już? Od poniedziałku codziennie do pracy? Ale serio - CODZIENNIE? :-o Mąż grozi, że spakuje mi walizki chwilę po tym, jak zadzwonię do p. Dyrektor i odmówię. Nie mamy walizek. Bez męża jakoś tak głupio. Więc nie mam wyboru. Oddzwaniam. Pani Dyrektor się cieszy. Cóż, ja w zasadzie też, choć jednocześnie jestem posrana ze strachu. Jak to wszystko ogarnę? Tak z dnia na dzień przeorganizować całe życie? Na nowo podzielić obowiązki. Odpuścić sprawy mniej ważne. Wstawać wcześniej. Gotować obiady "na zaś". Zaakceptować, że dziecko będzie po 7-8 godzin w żłobku... Ciężka sprawa, ale podobno wszystko się da... Trzymać kciuki proszę :-)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Co potrafi mały człowiek.

Chyba wszyscy rodzice zgodzą się ze mną, że manie dziecka posiada dość liczne wady, jak również (na szczęście!) szereg zalet  ;-)
 
Do tych pierwszych należą m.in. rosnące niemal z miesiąca na miesiąc wydatki, ciągły deficyt czasu "tylko dla siebie" czy niekończące się i kompletnie bezsensowne "odchlewianie" mieszkania.
Jeśli zaś chodzi o zalety... Jedną z najwspanialszych, przynoszącą nieustanne zdumienie, wzruszenie i rozbawienie, jest możliwość obserwowania ROZWOJU CZŁOWIEKA.
Oczywiście na studiach uczyłam się nieco o fazach rozwojowych dziecka, o kolejności nabywania umiejętności itp... Ale sucha teoria to oczywiście bezbrzeżna nuda, gdy się ma na co dzień prawdziwe studium przypadku :-)
Od kiedy wyszedł z etapu niemowlęctwa, Tymek wciąż i wciąż zaskakuje nas czymś nowym.
Niemal nie mogę uwierzyć, że jeszcze parę miesięcy temu martwiłam się, że tak mało mówi...
Aktualnie wszedł w fazę powtarzania niemal wszystkiego, co usłyszy ;-) I z tych zasłyszanych zwrotów buduje sobie całkiem zgrabne zdania...
"Pada deć, buzia. Pasiom!" - Pada deszcz i jest burza, trzeba wziąć parasol.
"Tika nie, dziadzi" - To nie jest Tymka, tylko dziadka.
"Pikek, nie! Koty bakom nie!" - Pitek, nie wychodź na balkon, koty nie wychodzą na balkon.
"Toć tu, masio tam" - Tost jest tu, masło tam (była to instrukcja, co mam przygotować na drugie śniadanie :-)
"Kajem, baciom, dziadziem. Ajki. Bam!" - Jechałem autokarem z babcią i dziadkiem, po drodze widzieliśmy wiatraki, jeden był popsuty.

To tylko skromna próbka jego lingwistycznych popisów :-)

Oczywiście nam jest go stosunkowo łatwo zrozumieć, bo zazwyczaj znamy kontekst. Nie wiem jeszcze, na ile dogadują się z nim obce osoby, np. panie w żłobku...


Oprócz uroczych wypowiedzi, dziecko raczy nas codziennie nowymi uroczymi zachowaniami :-)

Kiedy coś się rozsypie, biegnie w te pędy do kuchni, otwiera sobie szafkę pod zlewem, wyciąga stamtąd szczotkę i szufelkę, i próbuje posprzątać.
Garnie się do pomocy - ładuje pranie do pralki, odnosi ubranka do "kosia" na brudy, sprząta po zabawie, pomaga mi wyjmować umyte naczynia ze zmywarki (sprawdzając dokładnie każdą sztukę, czy aby na pewno domyta).
Próbuje karmić pluszowego misia swoimi chrupkami i dawać mu pić ze swojego kubeczka.
Kiedy gdzieś mamy wychodzić, przynosi pędem swoje buciki. A jeśli już ma je na nogach, przynosi... nasze.
Potrafi w jasny (i nie znoszący sprzeciwu ;-) sposób zakomunikować, co ma ochotę zjeść. Niedawno zapytany, co by zjadł na obiad, odparł po chwili zastanowienia: "tate" (tartę). "A z czym?" pytam dalej. "Iki" - mogłam się tego spodziewać - z oliwkami :-D
Na placu zabaw pięknie wymienia się z dziećmi zabawkami. Wydaje się rozumieć, że żeby pożyczyć od kogoś auto, wypada udostępnić mu w zamian swoje ;-)
Sam wchodzi i schodzi z czwartego piętra (np. u dziadków), wzbudzając zachwyt/zdumienie/przerażenie (niepotrzebne skreślić) wśród członków rodziny i sąsiadów.
Zaśmiewa się do rozpuku z naszego kota polującego na muchę, krzycząc przy tym "ble!".
Przed przejściem przez jezdnię sam podaje rękę, pouczającym głosikiem wyliczając, z kim można przechodzić przez ulicę: "tatom, mamom, Aniom, babom, dziadziem" :-D
"Nalewa" wyobrażone picie ze swojego kubka do małych kubeczków do zabawy i udaje, że pije z każdego po kolei.
Kiedy któreś z nas wraca do domu, przybiega do przedpokoju, przytula się do nóg, czasem krzyczy "cieść!"
...



No, generalnie jest tak uroczy, że "mózg staje" ;-)
Jak już wspomniałam - manie dziecka to wiele trudów i wyrzeczeń, ale jedno jest pewne - z nim nigdy nie będziemy się nudzić ;-)


niedziela, 22 lipca 2012

Jak Paproch tatuaż robił... :-)

Nie jest łatwo przyznać się do zmiany zdania, zwłaszcza w kwestii, co do której się człowiek upierał całe lata.
Właśnie dlatego postanowiłam to zrobić publicznie ;-)
Nie wiem, czy jeszcze uchował się jakiś człowiek wśród "krewnych i znajomych Królika", który by nie wiedział o moim zamiarze zrobienia sobie tatuażu na ramieniu. W razie gdyby tak było - owszem, nie tylko planowałam, ale było to nieomal moją obsesją. Ale tylko teoretyczną ;-) Tzn. marzyłam o tym, wyobrażałam sobie, jak to będzie go zrobić, planowałam wzór... Jednak nigdy jakoś nie zgłębiłam tematu pod kątem trwałości tej trwałej ozdoby. A dokładnie rzecz biorąc - wyobrażałam sobie zawsze, że tatuaż jest na zawsze... taki sam. Takie właśnie wyobrażenie miałam jeszcze parę tygodni temu, gdy nieoczekiwanie Los, poprzez ręce Rodziny zza granicy, obdarzył mnie nadprogramową gotówką w postaci 100 dolarów z kawałkiem. Po sprzedaniu ich w kantorze okazało się, że to coś koło 350zł. Na mały tatuaż w sam raz. Albo ciut za mało. W głębi duszy skakałam z podekscytowania, wiedziałam niemal od razu, na co wydam tę ekstra kasę. Ale, jak to ja, potraktowałam temat bardzo poważnie i zaczęłam czytać, przeglądać fora (czy to jest aby poprawna forma tego słowa?), oglądać zdjęcia cudzych tatuaży... I co? Już prawie byłam zdecydowana na studio, miałam w głowie dwa wzory (rysunek nietoperza i ważny dla mnie cytat), między którymi się wahałam, z wyraźną preferencją napisu...
Aż nagle, zagłębiając się w internetowe galerie rysunków na skórze, zrozumiałam coś, co niby wiedziałam, ale nigdy nie zaprzątało to mojej uwagi. Otóż tatuaż, choć jest ozdobą z założenia trwałą, nie trwa wiecznie w takiej postaci, jaką ma na początku po zrobieniu. Czyli - nie zawsze, a nawet stosunkowo krótko jest wyraźny, czarny i śliczny. Z upływem czasu, i to wcale nie takiego długiego, bo to zwykle kwestia kilku lat, staje się szarawy. Czy może grafitowy? I nie wygląda to już wcale tak ładnie. Jedyne rozwiązanie to poprawka. A za kolejnych parę lat - pewnie następna. No, ewentualnie zaakceptowanie jego wyblakłej postaci, ale to dla mnie nie wchodzi w grę - w mojej wyobraźni zawsze miałam na ramieniu intensywną, niemal lśniącą czerń.
I tak sobie pomyślałam, że skoro nie jestem na 101% pewna, że tego chcę, że jestem w stanie pokochać i nosić za parę lat mój napis poszarzały, zgranatowiały albo - o zgrozo! - zielonkawy, to może lepiej na razie go nie robić.
Nie mówię, że nie zmienię kiedyś zdania, bo jak się po raz kolejny okazuje - nigdy nie mów "nigdy" ani "zawsze". Ale póki co - tatuażu nie będzie (ku uciesze ślubnego ;-)
A że pieniądze nie lubią leżeć w szufladzie... Kupiłam sobie zegarek. I mężowi kupiłam zegarek. I jeszcze sporo zostało, bo to niedrogie zegarki są ;-) Więc jeszcze trochę zakupowych przyjemności przede mną.
A tak to bym tylko napis miała :-D

środa, 6 czerwca 2012

Już za rok trzydziestka :-)

A ja im starsza tym młodsza ;-)
Dwa, trzy lata temu wydawało mi się, że stara baba ze mnie :-D A teraz, im bliżej tej okrągłej liczby, tym lepiej się czuję ze sobą.
Tak naprawdę tyle mamy lat, na ile się czujemy.
Ja mam 20 :-)

To nie był zły rok :-) Poza zawirowaniami i smuteczkami rodzinnymi, zdarzyło się dużo dobrego. Dostałam pracę, która - choć niełatwa - sprawia mi coraz więcej satysfakcji. Mam udaną rodzinę - syn rozwija się świetnie, na relacje z mężem też nie narzekam w ostatnim czasie :-) Znów utwierdziłam się w przekonaniu, że mogę na niego liczyć i że w różnych trudnych sytuacjach razem jesteśmy w stanie sobie poradzić (patrz - jesienne kłopoty finansowe :-p) No i moje życie, za sprawą dobrego lekarza, wróciło do normalności, jakiej dawno już nie doświadczałam. Pracuję, chodzę z Tymkiem na spacery i na zakupy, jeżdżę autobusami i tramwajami - rok temu o tym wszystkim tylko marzyłam :-)

Na nadchodzący trzydziesty rok życia życzyłabym sobie, żeby było już tylko lepiej :-)


niedziela, 13 maja 2012

Miłe akcenty codzienności.

Kawa z cynamonowym cukrem.
Biały bez za oknem.
SMS od kogoś bliskiego.
Świeży chleb z żółtym serem i rzodkiewką.
Fioletowy lakier na paznokciach.
Kierowca, który przepuszcza mnie na pasach.
Ulubiona piosenka w radiu.
Tymek śpiący do ósmej rano ;-)
Słońce zaglądające przez okno sypialni...


Życie tak w ogólnym rozrachunku jest raczej do dupy, ale czasem bywa całkiem sympatyczne ;-)


poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Dziś mego Męża urodziny :-)

No i nadszedł ten dzień.
Kto by pomyślał! Trzydziestolatek!
Piękny wiek. Człowiek już nie jest taki całkiem głupi, a jeszcze całkiem młody :-)
Jak chyba wszyscy albo prawie wszyscy wiedzą (cały świat wiedział, tylko Konrad nie ;-) w sobotę odbyła się - planowana od tygodni - impreza-niespodzianka z tej okazji. Wszyscy zaangażowani wzorowo "wcisnęli kit" Konradowi :-D
Do ostatniego momentu był święcie przekonany, że zaprasza sobie gości na 28 kwietnia. Wszyscy powiedzieli, że im pasuje i że w sprawie szczegółów się odezwą ;-) Tylko Michałowi "nie pasowało", bo rzekomo miał być wydelegowany do szkółki do Kalisza, czy coś w tym rodzaju. Kiedyś faktycznie była o tym mowa, te plany się zmieniły, ale Misiek - jak zawodowy kłamca - osnuł wokół tych planów całą intrygę - że niby 28.04. nie będzie mógł się wyrwać, a to przecież Konrada trzydziecha, więc spotkać się trzeba. Zaprosił go więc na sobotę na szybkie piwko w mieście ;-) A na Retkini w tym czasie... Do pieca wlazły muffinki (tartę czekoladowo-kawową przygotowałam już wcześniej, nie w sekrecie, tyle, że K. myślał, że zjemy ją we dwoje), przyjechała Asia z Szymkiem i sałatką gyros, potem Marek z chipsami ;-) Wkrótce zjawił się imć Ufo z bagietkami i colą, a niedługo po nim - państwo Killerostwo z małym Robertem i tzatzikami do chipsów. Wyciągnęłam zachomikowane balony, orzeszki, soki... Razem z Asią zrobiłyśmy sałatkę serową ze śliwkami i orzechami. Szybko naszykowaliśmy stół i czekaliśmy. Trochę po 18-tej Konrad przywiózł Michała na poprawkę piwka ;-) Jego mina, gdy otworzył drzwi i zobaczył nas w przedpokoju - bezcenna :-) Dobry kwadrans nie mógł biedak dojść do siebie. Kolejny szok przeżył, gdy do drzwi zadzwonili... Hubert z Jolą - jego przyjaciele z czasów studenckich, z Poznania ;-) Ich też zapraszał na 28.04., ale zapewne się nie spodziewał, że i ich spisek objął ;-) A potem już był szampan, zaskakujący prezent (częściowe dofinansowanie kursu na prawo jazdy :-) , pyszna tarta i wygłupy do piątej nad ranem :-D

Tylko ja wiem, ile mnie nerwów kosztowała cała ta intryga, małe kłamstewka i ukrywanie paru rzeczy. I ile SMSów wymieniłam z kilkoma osobami w ciągu ostatnich tygodni ;-) Ale było warto!

Lata lecą, zmieniamy miejsca zamieszkania, bierzemy śluby, rodzą się dzieci, a my wciąż potrafimy przesiedzieć niemal całą noc, gadając i grając w kalambury z hasłami typu sławne "Już niedługo ginekolog" :-D I zawsze kiedy się spotykamy, nawet po kilku miesiącach, to jest tak, jakbyśmy się rozstali zaledwie wczoraj :-)
Jestem całkowicie usatysfakcjonowana niespodzianką ;-)
Mąż chyba też ;-)

A dziś... Na okoliczność tej pięknej okrągłej rocznicy, jeśli tu przypadkiem zajrzysz, życzę Ci mężu raz jeszcze samych wspaniałości.

STO LAT, STO LAT, NIECH ŻYJE, ŻYJE NAM :-D

PS. Podziękowania i ukłony dla wszystkich cudownych gości. Bez Was i Waszego zaangażowania nie mogłabym nawet marzyć o takim prezencie dla Konrada :-) Jesteście boscy!

czwartek, 1 marca 2012

Smaczna wyliczanka :-)

Biegnie czas.
Krajobraz za oknem się zmienia. Śnieg, roztopy, znowu śnieg, słońce, znów roztopy. Przedwiośnie :-)
Życie toczy się stałym rytmem - śniadania, obiady, kolacje. Spacery z Potomkiem. Zakupy. Podróże do pracy, z przesiadką na tłocznym Placu Barlickiego. Powroty z pracy - już w drzwiach zębaty uśmiech Tymka, na stole gorąca melisa i kolacja :-) Drobne przyjemności - ciasto u sąsiadów, wypad z kuzynką na kawę, buszowanie po drogerii, gorąca kąpiel z czekoladową pianą, nowe okulary :-) Smaki... Ostatnio uświadamiam sobie jak ważną rolę w moim życiu odgrywa zmysł smaku, jak wiele przyjemności potrafi mi dać coś pysznego :-)
I tak sobie wczoraj wyliczyłam w głowie 10 najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek jadłam. Niektóre pewnie Was zaskoczą ;-)
Kolejność przypadkowa:
1. Czekoladki Lindor (czerwone)
2. Trianon (ciasto czekoladowe z Carrefoura :-)
3. Ogórki kiszone ze sklepu rybnego niedaleko nas - lepszych w życiu nie jadłam i jestem pewna, że już nie zjem, są po prostu absolutnie, na 101% bezbłędne!
4. Pierogi ruskie Mamy Bożenki
5. Zupa fasolowa z restauracji Sjesta
6. "Koniki morskie" (czyli marynowane z cytryną i czosnkiem, usmażone polędwiczki wieprzowe)
7. Masło orzechowe z kawałkami orzechów
8. Sernik "Domek Baby Jagi"
9. Zapiekanka z ziemniaków i białego sera :-D
10. Kruche ciasteczka z dżemem mojego Taty

Pewnie jeszcze parę by się znalazło, ale to moje absolutne hity :-)

Macie takie produkty/potrawy, które na zawsze skradły Wasze serce? :-)

PS. Muszę dodać jedenasty punkt - domowe pampuchy robione na ściereczce - nawet suche mogę zjeść :-D

środa, 15 lutego 2012

Zasypani!

Witam się spod grubej warstwy śniegu :-)
W Łodzi zima się rozszalała. Po ok. dwóch tygodniach siarczystych mrozów, temperatura stała się trochę łaskawsza, ale za to - co było do przewidzenia - rozhulały się śnieżyce. Wyglądam ja dziś rano przez okno, a tam gruba warstwa białego puchu i dalej pada. Wszystkie sąsiedzkie samochody nagle stały się białe, nie wiadomo, gdzie się kończy chodnik, a zaczyna ulica. Dziecko zafascynowane stoi z nosem przy szybie :-)
Nie przepadam za zimą, ale muszę przyznać, że ładnie to wygląda.
Załączone zdjęcie zrobiłam dziś rano, to nasz widok z balkonu. Niestety nie oddaje rzeczywistego stopnia zasypania ;-)

Poza tym u nas wszystko względnie OK.
Dzieć całymi dniami zasuwa po mieszkaniu, domagając się nieustannej uwagi. Gdy się uderzy - potrafi pokazać, gdzie go boli, przychodzi i nadstawia uszkodzone miejsce do pocałowania ;-) Naśladuje dźwięki wydawane przez kota, psa, krowę, kurę i świnkę. Wyraźnie wie, czego NIE CHCE i potrafi dobitnie dać to do zrozumienia ("Chcesz iść spać?" - "Ne"). Nadal kocha się kąpać, z upodobaniem podaje kotu do pyszczka kocie ciasteczka, sam wsiada na łosia na biegunach i huśta się jak szalony. Rozumie zaskakująco dużo, codziennie nas czymś zadziwia - wczoraj na przykład podał K. ręcznik w łazience, gdy ten skończył się myć :-) Uwielbia pasjami ogórki kiszone, nie pogardzi białym serem, brokułami, herbatnikami i czekoladą :-) Chętnie odwiedza swoją młodszą o 3 miesiące sąsiadkę i coraz mniej boi się obcych. Czasami doprowadza mnie do szału swoim jęczeniem, ale tak w ogóle to jest strasznie fajnym chłopcem :-) Wierzyć się nie chce, że zaraz będą dwa lata jak dowiedziałam się o ciąży! :-o Ani się obejrzę, a nasz mały chłopiec będzie szedł na studia :-D I wtedy w końcu może odpocznę ;-)

środa, 1 lutego 2012

Czasu, czasu, czasu trzeba mi!

No i mamy za swoje. Życzyłam sobie, żeby zima przyszła choć na parę dni i się doczekałam :-/ Na samą myśl o wyjściu z domu mi zimno :-/ Wczoraj na drogę do pracy byłam ubrana tak: oczywiście bielizna, grube rajstopy, skarpetki, buty zimowe, bluzka z długim rękawem, wełniany bezrękawnik, wełniany sweter, wielki szalik, kożuch, czapka, na czapce kaptur od kożucha, rękawiczki. A w torebce butelka z ciepłą wodą ;-) Ledwie się poruszałam w tych wszystkich warstwach, ale opłaciło się - poza palcami i nosem nie zmarzłam :-)
Ja już chcę wiosnę! ;-)

I chcę więcej czasu.
Ostatnio nie mam go na nic, dziś może trochę luźniej, K. ma ferie, więc nie muszę non-stop patrzeć na Tymka, od czasu do czasu się zmieniamy ;-) A tak to Tymek - praca - dom - Tymek - dom - praca - dom - Tymek - dom... Są chwile, gdy nie pamiętam jak się nazywam...
W pracy... Mama opowiadała mi nieraz, że bywa, że nie ma się czasu zrobić siku. Myślałam, że to przesada. Nie, to nie przesada, sprawdziłam :-/ I wciąż kontakt z różnymi biednymi ludźmi i ciągła gotowość do słuchania... Mama, która się rozwodzi, jej córka nie może sobie z tym dać rady, były mąż ją nęka. Inteligentny chłopiec, który nie potrafi inaczej radzić sobie ze złością, niż przylaniem komuś - jego mama uważa, że jest okropny i za karę zabrania mu oglądać TV (nie widzi chyba powodów frustracji własnego dziecka, które dla mnie są oczywiste). Dziewczynka, która boi się zostawać w przedszkolu. Dziewczynka, która boi się spać. Tata, który wychowuje sam dorastającą córkę... Ludzie, historie, problemy - przelewane na mnie. Wystarczy, że posłucham, że powiem, że coś się da z tym zrobić, że spróbuję, że tak się zdarza, że to normalny etap w rozwoju... Biorę na siebie ich zmartwienia. Wychodzą zazwyczaj uśmiechnięci, gdy wyznaczam im kolejną wizytę, widzę, że czują ulgę. Ja wychodzę ciężka, sztywna z napięcia, na trzęsących się nogach. Mija kilka godzin zanim zrzucę z siebie te cudze ciężary, przestanę o nich myśleć, rozluźnię mięśnie... W czasie pracy nie dzwonię do domu, żeby zapytać jak Tymek, nie czuję potrzeby, a nawet gdyby - nie mam czasu... Ktoś mi powiedział: ale fajna praca - posiedzieć 4 czy 6 godzin na fotelu i posłuchać cudzej gadaniny... Ale to niestety nie tak fajnie. Jak się okazało, że w piątki jestem w poradni 6 godzin to doświadczeni psycholodzy powiedzieli - "Strasznie dużo! Zamęczysz się!" Daję radę, ale lekko nie jest. W piątek wracam do domu o 20 - jest zimno, ciemno, boli mnie krzyż i ramiona z napięcia. Marzę już tylko o tym, żeby wypić herbatę, zjeść kolację i położyć się spać. Na szczęście mogę - muszę przyznać, że małżonek się stara - czeka na mnie kolacja, kuchnia jest ogarnięta, dziecko zaopiekowane :-) Jakoś sobie radzimy. Tylko ciągle w niedoczasie. Bo przychodzi weekend i trzeba posprzątać, poodkurzać, uzupełnić jakieś papiery, przygotować jakieś zajęcia, między nami wciąż chodzi Tymo i żąda uwagi... Marzy mi się urlop OD WSZYSTKIEGO, taki 2-3 dniowy. Może za jakiś czas... Wyślę męża z młodym do dziadków do Sieradza na weekend, a sama będę spać i oglądać filmy, jedząc chipsy ;-) Taa, już to widzę... nie umiałabym się zrelaksować, gdybym widziała na podłodze okruszki, a na stole kubki do zmycia... Ale tak czy owak byłoby fajnie (nie do wiary, jeszcze rok temu bym się zapłakała, jakbym miała zostać sama choć na jedną noc!). Może na wiosnę ;-)

Poprzednio życzyłam sobie zimy. Teraz życzę sobie żeby ta zima już poszła. I czasu więcej - na relaks, na sen, na bezmyślne siedzenie przed komputerem ;-)
I Wam też.

piątek, 6 stycznia 2012

W nowym roku...

... chciałabym życzyć wszystkim, aby nadchodzące 12 miesięcy przyniosło dużo dobrego.
Żeby wszyscy byli zdrowi, żeby spełniały się marzenia, żeby nie brakowało kasy, miłości i dobrego humoru.
I żeby w grudniu może jednak nie było końca świata ;-)

Z nowym rokiem u nas zmiany.
Przede wszystkim - przegrupowania w aktywności zawodowej ;-) Zaczęłam pracę na pół etatu w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Jak na razie byłam tam raz, powinnam być dziś, ale Trzej Królowie dali mi trochę wolnego ;-) Sprawa jest o tyle ekscytująca, że muszę do poradni dojeżdżać ponad pół godziny, z przesiadką. Pół roku temu, gdyby mi ktoś powiedział, że będę w stanie to zrobić, popukałabym się chyba w głowę. A jednak, a jednak! Wstałam we wtorek ciemnym świtem i gdy jeszcze wciąż było ciemnawo - pomaszerowałam na przystanek, choć nogi miałam jak z galarety :-p Wsiadłam w mój autobus, na Placu Barlickiego ledwie złapałam przesiadkę (uff, gdybym nie zdążyła, musiałabym czekać na zimnie 15 minut), dotarłam do poradni, po drodze jeszcze sprawdzając sobie na przystanku autobusy powrotne. Dopełniłam różnych formalności z panią sekretarką, odbyłam błyskawiczne przeszkolenie bhp, poznałam drugą panią psycholog, z którą będę odwiedzać szkoły, ustaliłyśmy z grubsza jak będzie wyglądała nasza wspólna praca. I tak zleciały 4 godziny. Znowu pomaszerowałam na przystanek, w autobusie poczułam, że nadchodzi atak paniki. Olałam go (choć nie było to łatwe), minął tak nieoczekiwanie jak się pojawił. Przesiadłam się na Placu Barlickiego, w znakomitym humorze wysiadłam na Retkini i spacerkiem wróciłam przez osiedle do domu. To się nazywa SUKCES :-D
W tym czasie Konrad z Tymkiem byli sami "na gospodarstwie" i muszę powiedzieć, że dali sobie radę śpiewająco :-)
Tak że mój powrót do aktywności zawodowej zapowiada się obiecująco. Odpukać - oby tak zostało :-)

I żeby było jeszcze bardziej świeżo w nowym roku - zmieniliśmy z Tymkiem fryzury ;-) Ostrzygłam się całkiem krótko, a Tymusiowi zdyscyplinowaliśmy troszkę jego bujną, wpadającą w oczy, grzywę. Wkrótce na Picasie będzie można zobaczyć nasze nowe wcielenia ;-)

Na koniec jeszcze raz życzę wszystkim wszystkiego dobrego. I żeby zima przyszła choć na parę dni :-)